Gwiazdy! Gwiazdy! Gwiazdy! Inny, wspaniały świat.

L.S.
„Reporter Filmowy”
6 grudnia 1934 roku, nr 21

W jednym z poprzednich numerów obiecaliśmy, że nie pominiemy panów, tak niewdzięcznie nazwanych „gwia­zdorami”. Nie zapomnieliśmy o tym.

Uzbrojona w legitymację prasową udaję się w długą wędrówkę po atel­ier i teatrach, jak bowiem wiadomo, wielu z aktorów filmowych gra rów­nież na scenie.

Oto plon pracy:

Na wstępie oświadczenie dyrektora teatru Kameralnego p. Adwentowicza. Niedawny jubilat tak mówi o swojej nowej roli w Obronie Częstochowy.

 

Z roli przeora Kordeckiego jestem zadowolony. Dotychczas nie grałem w filmie, ponieważ ich poziom nie odpowiadał mi. Nareszcie teraz do­stałem odpowiednią rolę. Takie mi najbardziej odpowiadają, i grywałbym podobne chętnie, gdyż są zbliżone do moich ról artystycznych.

 

A teraz odwaga w nogi i zaczynam od śródmieścia, od Kredytowej, skła­dając wizytę p. Al. Żabczyńskiemu.

Trochę lęku, kolana z lekka drżą (dziewiczy mój wywiad) i…

– Niech Pani zaczeka, p. Żabczyń­ski jest teraz na scenie, za chwilę, tu przyjdzie – informuje mnie poważny i groźny Cerber, woźny kulis.

Zamieniam się cala we wzrok i słuch.

Nagle… Ktoś bardzo przystojny, we fraku zbliża się do mnie, uśmiecha. Od­zyskuję odwagę i zaczynam rozmo­wę o ostatniej jego filmowej podró­ży do Jugosławii, gdzie nakręcił ple­nery do filmu Panienka z poste-restante, w którym gra główną rolę.

 

Jugosławia to cudny zakątek. Są­dzę, że nigdzie w Europie nie ma tak pięknej przyrody, jak wła­śnie tam na południu. Po prostu cięż­ko było wracać do Warszawy. Ale nie narzekam na życie, mówi weso­ło Żaba, zwłaszcza, że praca w operetce daje mi o wiele większą sa­tysfakcję niż w rewii.

 

Jestem oczarowana prostotą i miłym obejściem. Onieśmielenie prysło, jak bańka mydlana. Pytam więc od­ważnie o najprzyjemniejszy moment podczas filmowania.

 

Najmilszy wydarzył mi się podczas nakręcania filmu, który miał się nazywać Zamach na Skałłona – śmieje się p. Żabczyński. – Gram tam rolę oficera. Proszę sobie wyobrazić, że dostałem ciasne buty i miałem w perspektywie nosić je przez 4 godziny. Po dwóch czułem, że dłużej nie wy­trwam. Znikąd nadziei na inną pa­rę. Aż tu nagle, Bóg przecież czuwa nad nieszczęśliwymi, – mówi z uśmiechem p. Aleksander – maszynista nie wiadomo skąd, zdobył dla mnie inną, nową, wygodną parę. O, to był naprawdę piękny moment.

 

Niestety czasu więcej nie było. Żegnam się i zbliżam do drzwi, aż tu…

 

Moja panno, to do takich aman­tów, to naturalnie panna po wywiad przychodzi, a do mnie…

 

Zwracam głowę i konstatuję, że miły głos należy do p. Krukowskiego, który w teatrze na Kredytowej dzieli garderobę wraz z p. Żabczyńskim. Za­czynam się tłumaczyć, że tu nie może być mowy o żadnej obrazie, że nie zapomnieliśmy o najlepszym dziecku, p. Lopku. Wszystko na nic.

 

Niech panna nie marudzi, siada i wywiad robi. Niech pani pisze, – mó­wi z powagą Lopek, –że ja tekstów do piosenek sam sobie nie wybierałem, że mi je dawali, nakazywali śpiewać, że dlatego miałem czasem złe, że je­den woli krupnik, a drugi rosół, że jednemu podoba się On – tu wy­mowny ruch w stronę p. Aleksandra, a drugiemu ja (tu głowa w górę i dumna mina), że…, że…, że…

 

Nie! Po tysiącu „że” czułam, że nie usie­dzę. Chciał jeszcze coś kończyć, coś mówił, ale nie dali mu. Narzucono mu jakąś marynarkę, popchnięto i… znikł mi z oczu. Podziwiała go pu­bliczność, bowiem słyszałam poprzez dekorację jego głos ze sceny.

Wychodzę na ulicę. Jest 9-ta. Wa­recką niedaleko Kredytowej, a więc…

Jestem u p. Bodo…

W „rzeczywistości” wygląda tak sa­mo, jak na scenie czy filmie, może nawet trochę milej.

Pytam o pracę pod znakiem X-ej Muzy, o nowy film, który p. Bodo re­żyseruje i w którym gra główną rolę, obok p. Reri.

 

Mój nowy film Czarna perła skupia najpoważniejszą ilość wysiłków, jakie dotychczas włożyłem w pracą nad filmem. Mam na myśli przede wszystkim trudności realizacyjne, ja­kie nasuwał sam temat. Nie mogę powiedzieć, abym miał tremę, jednak­że z najwyższym zainteresowaniem oczekuję dnia premiery. Zdaje mi się, że jestem w tej chwili skondensowaną publicznością. Staram się znaleźć w moim nowym filmie wszystkie zalety i wady. Chcę, ażeby był dobry i będzie – kończy Bodo.

 

Nazajutrz udaje się do Brodnie­wicza. Trudno go złapać, bowiem prócz pracy w teatrze, p. Franciszek nakrę­ca jeszcze film.

Wywiad zdobywam w atelier Fa­langa, gdzie odbywają się zdjęcia do filmu Śluby ułańskie.

 

Z dotychczasowych ról jestem zu­pełnie zadowolony – mówi major z Ślubów. Grałem w 3 filmach i w każdym z nich zupełnie odmienne role. Ten brak szablonu był ciekawy i przy­jemny.
Chciałbym jednakże zagrać inną ro­lę, w stylu Clarc’a Gable’a. Marzę o tym, ażeby móc stworzyć rolę w której mógłbym dać z siebie maksimum. Mam wrażenie, że taką satysfakcję dałaby mi rola w filmie w rodzaju Zaledwie wczoraj, czy Boczna ulica.

 

Chciałam się jeszcze czegoś dowie­dzieć, ale… „Brodniewicz i Wal­ter przed obiektyw” – słyszę głos reżysera.

Zaszywam się w najciemniejszy kącik i patrzę. Najpierw próba zdjęć, po­tem głosu, potem razem. Sztuczne łzy wpuszczone pipetką, masa szminki.

Po godzinie wychodzę na ulicę. Jest godzina 1-a. Światło dzienne razi oczy po szalonych światłach atelier filmowego. Podziwiam tych, którzy w świetle reflektorów pracują przez do­bre 10 godzin na dobę.

Ciężkie jest życie aktora filmowe­go.

Zamyślona idę Marszałkowską. Aż tu nagle, ktoś mnie potrąca, przeprasza, to miły p. Mieczysław Cybulski, tak się śpieszy.

 

Teraz, mówi, ukończyłem nagrywać 2 filmy. Ostatnio Młody las. Jestem z tego zadowolony, bowiem mam te­raz wiele innego zajęcia. Widzi pani jak pędzę, mówi wesoło, szukam aparatu radiowego, który można by zain­stalować w aucie. To moja jedyna teraz pasja — mówi p. Cybulski. Gdyby pani umiała prowadzić, ale cóż nie, pani tego nie rozumie…

 

Aż znikł, wpadł do jakiegoś sklepu. Patrzę na szyld „Przybory radiowe”.

Stracony dla świata. Zyskała go stuprocentowa maszyna, małe sporto­we auto.

Co u Dymszy?

„Daleki” to meteor. Tu błyśnie, tam się ukaże na chwilkę dłuższą, ale za­trzymać go na pewien czas trudno. Dziesiątki telefonów, dwa nieudane spotkania w Ziemiańskiej i nare­szcie…

 

Z dotychczasowych moich filmów – mówi – nie jestem zadowolony. Głupie i nudne. Publiczność narzeka na pro­ducentów, a oni znów odwrotnie na publiczność, że to ona winna, bo żąda takich filmów. Do tego czasu nie otrzymałem roli, która by mi stu pro­centowo, albo nawet na 50 procent od­powiadała. Mam jednak nadzieję, że może kiedyś, ale co tam… pozytywne­go nic dotychczas nie zrobiono, ażeby podnieść poziom naszych filmów.
Wcale nie jestem zadowolony z me­go dorobku artystycznego.

 

Podziwiam go. Tyle zrobił, a jednak jest wobec siebie tak wymagający.

Taki komik, a w gruncie rzeczy ta­kie ma troski.

Wywiady skończone. Krótki kon­takt ze światem aktorskim zerwany. Szczęśliwy ten, który choć przez chwi­lę ma styczność z tą inną „rzeczy­wistością”. Inny, wspaniały, choć bar­dzo pracowity świat…

 


Zdjęcie wprowadzające: zdjęcia z artykułu zamieszczonego w „Reporterze Filmowym” z 1934 roku, nr 21.

 

0 0 głosy
Article Rating
Subskrybuj
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Najnowsze
Najstarsze Najwięcej głosów
Opinie w linii
Zobacz wszystkie komentarze