Michał Pieńkowski
11 czerwca 2021 roku
Niedawno pisałem o filmowej twórczości Mariana Hemara. Jego największą współpracą z polską produkcją filmową była komedia Śluby ułańskie z 1934 roku. Dotychczas pisywał do filmów jedynie piosenki, tym razem był także autorem scenariusza (wspólnie z Kazimierzem Czyżowskim), dialogów oraz muzyki.
Film spotkał się z bardzo różnych przyjęciem. W niektórych recenzjach zarzucano mu płytki scenariusz, w innych, że na przestrzeni trwającej 20 lat akcji dziedziczka dworu (Maria Modzelewska) nic się nie postarzała, a wręcz odmłodniała. Ponieważ chyba żaden inny przedwojenny polski film nie wywołał takiej burzy medialnej, chciałbym dziś przytoczyć niektóre głosy ówczesnej prasy.
Premiera odbyła się 22 grudnia 1934 roku w warszawskim kinie Filharmonia. Wkrótce film wywołał wielkie kontrowersje w sferach wojskowych. Zarzucano mu ośmieszanie polskiej armii. Najostrzej zareagował rządowy dziennik „Polska Zbrojna”, uznając film za „uwłaczający w jaskrawej formie godności podoficera polskiego”[1]. Co ciekawe, kilka dni wcześniej na łamach „Polski Zbrojnej” ukazał się następujący anons:
Doszło nawet do tego, że w Białymstoku komenda garnizonu zabroniła wojskowym oglądania tego filmu, a do kina, w którym wyświetlano Śluby ułańskie został oddelegowany specjalny wysłannik, mający stać przy wejściu i przypominać wszystkim wojskowym o zakazie. Wywołało to bardzo ożywioną dyskusję w prasie. Na łamach „Ilustrowanego Kuriera Codziennego” drwiono:
„Ilustrowany Kuryer Codzienny” 1935, nr 5
I oto ten miły film stał się kamieniem obrazy. […] Dziwić się temu? Przeczytajcie wychodzącą w Warszawie „Polskę Zbrojną”, która jest, jak to z samego tytułu wynika, organem stojącym blisko naszego M. S. Wojsk. Znajdziecie tam olbrzymi artykuł W obronie godności korpusu oficerskiego. Jest tam kilka listów, gdzie różni wojskowi oburzają się na takie fakty:
Major, odpoczywający we dworku, chodzi na schadzki z panienką.
Wachmistrz przyjaźni się z ordynansem majora.
Wachmistrz żeni się z kucharką.
Jeden z autorów listu, mając wysokie poczucie godności szarży, pyta wprost „Dlaczego nie zostawiono kucharki ordynansowi, a dla wachmistrza nie znaleziono kogoś innego?”. To uchodzi za obrazę munduru i honoru armii.
Ciekawi tylko jesteśmy, co teraz na to powiedzą ordynansi. Czyż oni mają być koniecznie skazani na kucharki? A może korpus ordynansów uczuje się znowu obrażony takim stawianiem sprawy? Co będzie wtedy?
Przed kilku laty byliśmy już świadkami bardzo smutnego pojmowania honoru munduru, gdy na dancingach stołecznych kilkakrotnie konflikty z pijanymi gośćmi kończyły się strzałami i trupami „w obronie munduru”. Energiczne wkroczenie władz wojskowych szybko położyło temu koniec. Zdawało się, że ta przeczulica została stłumiona. Niestety film ów rozpętał ją na nowo. Jeden błahy, wesoły film. Czyż nie należy raczej jasno zdać sobie sprawę, iż to jest stanowczo za wiele hałasu o nic? Czy nie należy filmu tego traktować tak, jak na to zasługuje: śmiać się zeń szczerze w myśl zasady „śmiech to zdrowie”?
I nie wątpimy, że nasza dzielna armia zareaguje na te wszystkie perypetie zdrowym, szczerym śmiechem[2].
Jak zapowiadano jeszcze w czasie realizacji filmu, za inspirację do scenariusza posłużyły wspomnienia generała Bolesława Wieniawy-Długoszowskiego z kilku wydarzeń z czasów I wojny światowej. Na początku lat 30. Wieniawa-Długoszowski był adiutantem Józefa Piłsudskiego, a także jedną z najbarwniejszych postaci II Rzeczpospolitej, o której anegdoty znane były w całym kraju. Kiedy wokół Ślubów ułańskich rozpętała się afera, poproszono go o głos w tej sprawie:
„Ilustrowany Kuryer Codzienny” 1935, nr 5
– Czy widział pan generał ten film i czy uważa pan, że obrażono i spostponowano oficera polskiego?
– Absolutnie nie. Zarzut, jaki stawiam, to, że wiele scen, które miały być śmieszne, wypadło trywialnie. To jest wina realizatorów. Film jednak miejscami jest patetyczny, a miejscami zabawny. Niektóre fragmenty są wyraźnie apoteozą armii, a szczególnie jazdy polskiej. Postać podoficera jest karykaturą. Ale czyż nie można sobie pozwolić w komedii filmowej na taką karykaturę? Przecież drukuje się karykatury Marszałka Piłsudskiego i wszędzie na zachodzie karykaturuje się najwyższe osobistości w państwie.
– Wielki zarzut uknuto z połączenia węzłem małżeńskim wachmistrza z kucharką. Poczytywano to za dyshonor, niemal za degradację społeczną. W Białymstoku nawet komenda garnizonu zabroniła wojskowym chodzić do kina, gdzie wyświetlają te nieszczęsne Śluby ułańskie.
– Zabawna historia, chyba dlatego, że z kucharki zrobiono stare pudło. Dobrze, że podoficerowie dbają o swój honor, tu jednak zachodzi nieporozumienia. Gdyby podoficer w filmie był zgrabnym chłopcem, jakimi są nasi chłopcy, a gospodyni doktora (nie kucharka), była miła i przystojna, to pewnie nikt by się nie obraził[3].
Na początku lutego 1935 roku Magdalena Samozwaniec, satyryczka znana z bardzo ostrego pióra i ciętego języka, napisała prześmiewczy felieton:
„Jak to na wojence ładnie, kiedy ułan konia kradnie…” ma się ochotę zaśpiewać, patrząc na nowy polski film pt. Śluby ułańskie. Piękny ten obraz polega na uprowadzeniu koni, na początku wojny, ze szlacheckiego dworku przez dzielnych legunów[4]. Hetkę za pętelkę i heta wioo w krzaki! A za niemi pół-oburzony, pół-wzruszony pan dziedzic. Inaczej bywało w rzeczywistości, ale mniejsza z tym… Poza tym widzimy wielkie szczypanie kucharek: szczypta soli nieattyckiej, szczypta cukru, szczypta kuchty, a potem ogólna wędrówka do ołtarza (niby że żołnierz polski nie potrafi inaczej). Fabuła polega na tym, że pan dowódca na skutek zawodu sercowego składa wraz ze swoimi towarzyszami broni ślub, że się żenił nie będzie, a za nim przysięgają to samo i jego towarzysze. Ale serce nie sługa, paniedziejski, więc pierwszy pan pułkownik daje zły przykład, a za nim cała kompania razem z ordynansem wali w ostatnim obrazie do ołtarza. Film ten wobec owego finały powinien mieć za tytuł nie Śluby ułańskie, ale „Śluby smalone”, albo po prostu „Duby smalone”, a najlepiej tout court: „Duby”.
Serce się kraje (ze wzruszenia), gdy się po tylu bezowocnych wysiłkach widzi znowu na ekranie prototyp polskiego filmu, to z czego wyszła nasza twórczość filmowa, czyli: film z ułanami! Próbowało się tego i owego, Bodo w burnusie, Nory Ney na czarno, zew od morza, zwy i echa górskie, i to wszystko jakoś nie chwyciło, ułan zaś zawsze „chyci” – ułan na ekranie – to pieniądz, mocium panie, a jak jeszcze zaśpiewa jak w Ślubach ułańskich: „Pocałunek ułana to order dla panny, to awans dla panny”… – to już sukces i kasa pewna! Marian Hemar, główny twórca owego filmu, komponując ową piosenkę, pewnie sobie myślał, że ułan na ekranie to awans dla Hemara… to honor dla Hemara… to order dla Hemara, a przede wszystkim… to pieniądz dla Hemara, a wiadomo, że pieniądz to grunt, i kobieta się na nim świetnie przyjmie, i domek własny, a z czasem i wielka kolonia filmowa, jakiś Marianopol, na zasadzie amerykańskiego Hollywoodu. Widzę już te nasze wielkie wytwórnie filmowe pod Warszawą, po których spacerować będą różne Symy, Body i Sawany, wszyscy w ułańskich mundurach, z piosenką ułańską na uściech, wśród zarekwirowanych do tego wzniosłego celu koników z obywatelskich dworów.
Ostatni ekranowy ułański przebój sonne faux. Patrząc, z jakem wzruszenie i zapałem nasz piosenkarz[5] reżyserował Śluby ułańskie, przypomniał mi się pewien wojenny obraz znanego mi dobrze malarza, w życiu raczej bezbożnika, który nad głowami walczących legionistów wyrżnął w obłokach Madonnę w świetlistych obsłonkach. Schlebianie dla chleba nie zawsze przynosi pożądany rezultat. Ułańska szmira ekranowa, zamiast wywołać wśród polskiego wojska entuzjazm, wywołała, zresztą z niezrozumiałych bliżej powodów, oburzenie i w różnych Białystokach nie wolno jest wojskowym uczęszczać na ów film. Poza tym dziś, kiedy jesteśmy narodem wielkim, silnym, z którym się wszyscy liczą, zabawa w ułana, bułana i pannę nie ma wielkiego sensu, i czas jest z ten skończyć! Ułani i rozczulanie się nad nimi – dobre to było w czasach Dąbrowskiego, ale nie teraz, kiedy mamy własną marynarkę, a przede wszystkim pierwszorzędne lotnictwo, tak mało wyzyskane przez nasze wytwórnie filmowe. Znam osobiście kilku ułanów i szwoleżerów, ale nigdy mi do głowy nie przyszło, że pocałunek jednego z nich, to „honor dla panny”. Co do awansu, rzecz ma się inaczej: znałam w Krakowie pewne dziewczę polskie, które przez pocałunki ułana awansowało z panienki na… mamę; jeśli o taki awans chodzi, Hemar ma rację.
Co do strony technicznej owego obrazu, można by też niejedno niepochlebne słówko przytoczyć. Przede wszystkim dlaczego Modzelewska, tak skądinąd (czyli ze sceny) sympatyczna, nie zmieniła przez dziesięć lat ani typu sukni, ani uczesania? Jeżeli nawet uwzględnić fakt, że kobiety już się obecnie nie starzeją, w każdym bądź razie uczesanie i suknia mogły się przez dziesięć lat odmłodzić. […] Zimno się robi, gdy się pomyśli, że tego rodzaju obrazy wyruszają zagranicę, żeby robić polską propagandę. Śliczna propaganda zaiste! Mało ładnych kobiet (chociaż po Polsce tyle się pęta naprawdę ślicznych, młodych cudaczek) i wyraźna akcja antypacyfistyczna, wykazująca czarno na białym, że wojenka to dziecinna zabawka, więcej rozczulająca niż groźna polegająca na kilku szrapnelkach, gzach ordynansów w kuchtami i jednej jedynej mogiłce[6].
Taki język i prześmiewczy ton były znakami rozpoznawczymi Magdaleny Samozwaniec. Wcześniej już niejednokrotnie krytykowała niektóre filmy poprzez ciętą satyrę. Najwyraźniej jej krytyka mocno dotknęła Hemara, bowiem już w następnym numerze „Wiadomości Literackich” ukazała się jego odpowiedź:
„Wiadomości Literackie” 1935, nr 7
Nie ulega wątpliwości, że film Śluby ułańskie (mam kompromitujący zaszczyt figurowania jako współautor scenariusza) jest w swojej zeroekranowej formie antypatycznym kiczem. Co gorsza, jest kiczem ckliwym i tandetnie patriotycznym. Dobra Madzia jakoś nijako i mętnie o tym pisze, zdecydowanie zapewnia nas natomiast, że ma już dosyć tych ułanów na ekranie. Wcale się nie dziwię dobrej Madzi, że ma już ułanów dość, że się już jej przejedli. U niej w rodzinie od trzech pokoleń nic innego nie robią, tylko ułanów. Z trojga złego – właściwie z dwojga, bo dziadzio malował ślicznie, – dobra Madzia radzi zająć się dla odmiany lotnikami.
[…] Gdybyś się, dobra Madziu, trochę poważniej interesowała za kulisami wytwórczości filmowej, wiedziałabyś zapewne, jak daleka jest droga od scenariusza do filmu, jak ogromna jest przepaść między zamierzeniem a rezultatem w tej dziedzinie i jak przykro jest czasem, i bez twojej satyrki, autorowi kiedy widzi karykaturę swojej pracy.
[…] Duża grupa współtwórców filmu nic nie jest temu winna, że kieruje nią paru geszefciarzy-indolentów. (Chciałbym na tym miejscu od razu wyłączyć spod tego epitetu p. Juliusza Gardana, bardzo inteligentnego i rozgarniętego człowieka, którego obecność w tej zgangrenowanej branży jest niestety, w rezultatach, prawie że niedostrzegalna). Ci geszefciarze-indolenci boją się panicznie, jak ognia, jednej rzeczy: „artystyczności”. Oni wiedzą tylko jedno: że filmy René Claira nie idą. „Szedł” natomiast King-Kong, Trędowata i Ułani, ułani. Wszystko co jest śmielsze w pomyśle, wszystko co o centymetr wykracza ponad wypróbowany banał, zmierzoną w efekcie tandetę, przystępną hołocie łatwiznę – nazywa się w ich żargonie „renekler”. To znaczy, że Zahorskiej z „Wiadomości” będzie się podobało, ale nie pójdzie. Spróbuj z nimi kiedy porozmawiać, dobra Madziu, spróbuj dać im scenariusz, w którym przemycisz coś dowcipniejszego, czy oryginalniejszego!
[…] Jeżeli napisałem to wszystko dziś, to nie tylko dlatego, że dziś już nikomu swoimi uwagami nie pokrzyżuję bidnych, tandetnych interesów – chciałbym także, abyś Ty o mnie dobrze myślała, Ty, dobra Madziu, Ty jedna. Choćby dlatego, że jesteś siostrą Lilki[7].
Artykuł Hemara wywołał kolejną falę krytyki, tym razem w środowisku filmowców. Na jego zarzuty odpowiedział reżyser i współproducent filmu, Mieczysław Krawicz.
Film polski stoi na niskim poziomie rozwoju. Wiadomo. Śluby ułańskie mogły się wielu osobom nie podobać. Bardzo być może. Ponieważ jednak p. Hemar w sposób zbyt już bezceremonialny rozprawił się w ludźmi, z którymi współpracował, niechże więc będzie powiedziane, co następuje.
Często się zdarza, że producent filmowy albo reżyser bez wiedzy autora pozwala sobie na mniejsze lub większe zmiany w scenariuszu. Otóż w scenariuszu Ślubów ułańskich nie zmieniono ani jednej sytuacji, ani jednego słowa, ani jednej litery bez wiedzy p. Hemara. Toteż p. Hemar ponosi pełną odpowiedzialność za podpisany przez siebie scenariusz Ślubów.
Zwykle autor scenariusza nie bierze udziału w reżyserii filmu. Otóż p. Hemar nie tylko żywo interesował się pracą reżyserską przy nakręcaniu Ślubów ułańskich, ale – na zaproszenie realizatorów filmu – był prawie cały czas obecny przy zdjęciach, biorąc czynny udział w reżyserii filmu. Toteż p. Hemar ponosi odpowiedzialność i za reżyserię Ślubów.
Zazwyczaj znanemu autorowi płaci się nie tylko za jego pracę, ale i za nazwisko. Wytwórnia Blok, realizująca Śluby ułańskie, nie żądała od p. Hemara, aby sygnował film, gotowa za jego pracę incognito zapłacić tę samą, niemałą zresztą, cenę. Otóż p. Hemar sam zażądał, aby nazwisko jego figurowało na filmie; zażądał tego dwukrotnie: raz po napisaniu scenariusza, z drugi raz po obejrzeniu już filmu. Toteż p. Hemar ponosi pełną odpowiedzialność za film, którego jest współtwórcą.
Jakże więc? Pan Hemar po pokazie filmu w sali projekcyjnej laboratorium „wyszedł przygnębiony, z uczuciem bezradnej wściekłości i obrzydzenia!”. A jednocześnie już po tym pokazie żąda, aby nazwisko jego figurowało na filmie.
Pan Hemar pisze, że nie wystąpił ze swoim artykułem natychmiast po premierze Ślubów ułańskich, nie chcąc szkodzić licznej rzeszy pracowników, których zasłużony zarobek często zależy bezpośrednio od powodzenia filmu. Nieprawda. Wytwórnia Blok płaci wszystkim swoim pracownikom niezależnie od powodzenia filmu, i to na długo przed premierą.
Dla p. Hemara polscy filmowcy to „geszefciarze-indolenci”, z którymi nie można współpracować. Ma się wrażenie, że p. Hemar raz jeden wziął się do tej współpracy, sparzył się na niej i nie zamierza do niej powrócić. Tymczasem należy stwierdzić, że Śluby ułańskie nie były pierwszym ani ostatnim filmem p. Hemara. Już przedtem zetknął się p. Hemar z filmem polskim, a bezpośrednio po tak dotkliwym rozczarowaniu się współpracą w Ślubach podpisał nowy kontrakt filmowy[8].
Pan Hemar pisze o filmowcach: „ci geszefciarze-indolenci boją się panicznie jednej rzeczy: artystyczności”. Fałsz wierutny. Pan Hemar wie o tym najlepiej, jak bardzo zależało nam na osiągnięciu możliwie wysokiego artystycznego poziomu naszego filmu. Na dowód czego ośmielę się wtrącić, że ta sama wytwórnia Blok nakręciła Wyrok życia, film, który zdobył sobie wysokie pochwały prasy w Berlinie za swoją artystyczność i o którym z największym uznaniem wyrażała się delegacja filmowców sowieckich, z samym p. Szumianskim na czele.
Mieczysław Krawicz, współwłaściciel wytwórni kinematograficznej Blok[9].
Ostra krytyka pod adresem Hemara posypała się także na łamach innych czasopism i dzienników. Tygodnik „Ekran” napisał m.in.:
Pragniemy zadać tylko jedno pytanie: jeżeli ktoś publicznie ogłasza, że pewna grupa ludzi składa się wyłącznie z łobuzów, nieuków, analfabetów oraz innych bałwanów tego autoramentu, a mimo to nadal z tą grupą ludzi współpracuje i… bierze od nich pieniądze, jak się taki człowiek nazywa? Odpowiedzi na to pytanie nie drukujemy, gdyż „Ekran” mógłby jeszcze ulec konfiskacie![10].
Gdy rozpętała się kolejna medialna burza, Magdalena Samozwaniec nieco załagodziła sytuację i odpowiedziała Hemarowi, także na łamach „Wiadomości Literackich”. Swój artykuł zaczęła:
Marianek Hemar odpowiedział mi w nr. 587 „Wiadomości Literackich” tak dowcipnie, logicznie, sprawiedliwie i niezjadliwie, że „dobra Madzia” czuje się w obowiązku usprawiedliwić się z owej „ułańskiej” napaści na miłego kolegę i przyjaciela[11].
Wokół żadnego innego polskiego filmu nie rozpętało się tak wiele kontrowersji. Jedno jest pewne: jak zwykle w takich przypadkach fala krytyki wpłynęła na ogromne zainteresowanie filmem w całym kraju. Kino Filharmonia, w którym odbyła się premiera, wyświetlało Śluby ułańskie do końca stycznia 1935 roku, czyli przez prawie 6 tygodni. Regularną dystrybucję przerwał dopiero wybuch II wojny światowej. Prawdopodobnie ostatni pokaz filmu odbył się 31 sierpnia 1939 roku w krakowskim kinie Stella.
[1] „Polska zbrojna” 1935, nr 2, s. 2.
[2] Z dnia. Ułanom nie wolno romansować… na ekranie? „Ilustrowany Kuryer Codzienny” 1935, nr 5, s. 7.
[3] „Ilustrowany Kuryer Codzienny” 1935, nr 5.
[4] Legun – legionista Legionów Polskich z czasów Wielkiej Wojny.
[5] W latach dwudziestych XX wieku „piosenkarz” oznaczał autora piosenek. W tym kontekście chodzi o Mariana Hemara.
[6] M. Samozwaniec, Jak to na wojence ładnie. „Wiadomości Literackie” 1936, nr 6, s. 8.
[7] M. Hemar, O Ślubach ułańskich do Madzi Samozwaniec. „Wiadomości Literackie” 1937, nr 7, s. 7.
[8] Zapewne chodzi o komedię ABC miłości.
[9] Jeszcze Śluby ułańskie. „Wiadomości Literackie” 1935, nr 10, s. 8.
[10] „Ekran” 1935 nr 2; cyt. za: Hemarjada. „Wiadomości Filmowe” 1935, nr 6, s. 5.
[11] M. Samozwaniec, Śluby ułańskie, Czarna perła a Piękna Helena. „Wiadomości Literackie” 1935, nr 11, s. 6.
Zdjęcie wprowadzające: Fotos z filmu Śluby ułańskie z 1934 roku. Widoczni m.in. Witold Conti jako Załęski (1. z lewej), Franciszek Brodniewicz jako Gończa, Władysław Lenczewski jako Lasota. Prawa do zdjęcia: domena publiczna / Koncern Ilustrowany Kurier Codzienny – Archiwum Ilustracji / zasoby NAC.