Warszawa
10 lutego 2020 roku
Mirela Tomczyk: Bardzo się cieszę, że wreszcie będziemy mogli porozmawiać o polskim kinie przedwojennym. Jest Pan autorem w sumie pięciu książek o polskich artystach z tamtego okresu. W 2010 roku wyszła książka Już nie zapomnisz mnie. Opowieść o Henryku Warsie, w 2012 roku biografia Eugeniusz Bodo. Już taki jestem zimny drań, w 2013 Tola Mankiewiczóna. Jak za dawnych lat, w 2015 roku Aleksander Żabczyński. Jak drogie są wspomnienia i wreszcie w ubiegłym roku pojawiła się na rynku opowieść o teatrach, teatrzykach i rewiach Warszawy, której wspólną osią jest Andrzej Włast, pod tytułem Tango milonga, czyli co nam zostało z tamtych lat.
Skąd się wziął pomysł na wskrzeszenie tych postaci z dwudziestolecia międzywojennego?
Ryszard Wolański: Mnie frapowały od dawna te, o których pisano niewiele, przede wszystkim ze względów politycznych. Tematem tabu były czasy wojny, gdyż nikt z nich nie walczył pod „dobrym sztandarem”.
Wars, pianista i dyrygent jest kompozytorem muzyki do ponad 50 filmów dźwiękowych spośród 150 zrealizowanych przed wojną. Mimo to nikt ze znawców kina i muzyki w kinie nie napisał o jego umiejętnościach. O frazach muzycznych przypisanych postaciom, wydarzeniom, a nawet epizodom. Ograniczano się jedynie do podania jego nazwiska w planszach końcowych. Dlaczego? W armii gen. Andersa prowadził Wars Polish Parade – największy zespół skupiający „armię” artystów – jak on uciekinierów. A o nich w PRL-u pisano niewiele, albo wcale.
O Bodo także przez długie lata łgano, że zginął z rąk okupantów. Prawda wyszła na jaw, gdy został zrehabilitowany przez władze sowieckie w 1993 roku. W mojej książce znalazły się zeznania przed ukraińskim, a później radzieckim NKWD, do których dotarłem po wielu kłopotach. Dopiero wtedy jego biografia stała się kompletna.
Mankiewiczówna po ucieczce do Białegostoku musiała rozstać się z mężem Tadeuszem Raabe. On wyjechał „pociągiem przyjaźni” na Sybir, ona wróciła do Warszawy i brała udział w powstaniu. Dzięki uprzejmości siostrzeńca dotarłem do pamiętników Mankiewiczówny, na podstawie których odtworzyłem jej karierę śpiewaczki operowej. Fakt ten zazwyczaj marginalizowano lub wręcz pomijano.
Żabczyński przez 6 lat był na frontach II wojny żołnierzem. We wrześniu 1939 roku przydzielony został do obsady kadrowej II. Dywizjonu Zmotoryzowanego Artylerii Przeciwlotniczej, Kilka miesięcy później objął dowództwo obozu polskich jeńców wojennych na Węgrzech. Po ucieczce do Francji utrzymał w jej armii swój podoficerski stopień. Po klęsce Francji przedostał się do Wielkiej Brytanii, gdzie pracował jako instruktor, adiutant i tłumacz w armii gen. Andersa. Wraz z nim przeszedł cały szlak bojowy II Korpusu. Z nim też doczekał końca wojny. Zaraz po powrocie do kraju dostał „anioła stróża”, który bywał przez jakiś czas nawet w jego teatralnej garderobie. Bezpieka chciała koniecznie zrobić z niego amerykańskiego szpiega. Podsłuchiwano jego rozmowy telefoniczne, czytano jego korespondencję, drobiazgowo opisywano jego spotkania ze współtowarzyszami broni, podejrzewanych jak on o współpracę z agenturą amerykańską. Tuż przed śmiercią doczekał się zamknięcia procesu i orzeczenia o niewinności.
MT: Wiem, że to trudne pytanie, ale którą z książek darzy pan największym sentymentem? Który z bohaterów stał się panu najbliższy? A może każdego ze swoich bohaterów lubi pan za coś innego?
RW: Każdy z bohaterów moich biografii jest postacią „wypieszczoną” przeze mnie z jednakową starannością. Ale chyba Henrykowi Warsowi poświęciłem najwięcej czasu, albowiem jeszcze nie myślałem o książce, gdy nadarzyła się okazja realizacji filmu biograficznego o nim. I tak w 1994 roku powstał tryptyk Bo wszystko w nim grało (Wars w Warszawie, Wars na wojnie i Vars w Hollywood). On też stał się powodem napisania książki, gdyż skrótowy z konieczności język telewizyjny nie dawał szerokich jak książka możliwości. I… pretekstem do napisania następnych.
MT: Wracając do ostatniej Pana książki Tango milonga. Czytając ją nie mogłam się oprzeć porównaniu do filmu Woody Allena O północy w Paryżu, gdzie bohater odkrywa nocne artystyczne życie Paryża. W Tangu milonga my też w pewien sposób uczestniczymy w artystyczno-literackim nocnym życiu Warszawy przechodząc z rewii do teatrzyku, z teatru do kawiarni. Spotykamy wybitnych literatów, wspaniałych aktorów, zaglądamy za kulisy legendarnych teatrzyków. Skąd pomysł na tę książkę?
RW: A któż inny niż Włast mógłby lepiej oprowadzać widza po przybytkach warszawskich rewii i teatrzyków? Nie wszystkie były jego dziełem, ale właśnie stamtąd pochodzili aktorzy, których uczynił gwiazdami swoich rewii.
Praca nad samodzielnymi poczynaniami Własta zabrała mi trochę czasu w penetrowaniu dokumentacji okrutnie „pokaleczonej” przez wojnę. A że jego działalność twórczo-artystyczna ograniczała się do Warszawy, czarnych plam było co niemiara. Spośród siedmiu scen stworzonych przez Własta, największą trudność sprawiało mi dotarcie do repertuaru Morskiego Oka. Po pierwsze – był jego wymarzonym teatrzykiem, po drugie – na jego potrzeby powstały najatrakcyjniejsze piosenki, skecze i scenki, po trzecie – pod jego patronatem działało wydawnictwo nutowe, które popularyzowały jego twórczość. Udało mi się szczęśliwie dotrzeć do większości dokumentów zawiązanych z tą sceną i stworzyć pierwszą i jedyną w swoim rodzaju kompletną kronikę Morskiego Oka.
Złośliwcy nazywali Własta Pierwszym Grafomanem Drugiej RP, ale Hemar z Tuwimem z zazdrością w głosie powiedzieli kiedyś, że gdy ktoś śpiewa jakąś popularną piosenkę, to na pewno z tekstem Własta.
MT: Czy coś Pana zaskoczyło przy pracy nad nią? Weryfikował Pan swoją wiedzę pod wpływem archiwaliów czy jednak, po napisaniu wcześniejszych książek, pisanie było lekką przyjemnością?
RW: Wcześniejsze zbiory archiwaliów bardzo się przydały, ale dopiero mrówcze zbieranie i weryfikowanie faktów dały możliwość napisania tej książki. Przy każdej nadarzającej się okazji wydłużała się lista jego piosenek. A każdy program i folder w olbrzymiej toni reklam skrywał nazwisko kompozytora, wykonawcy i nieznany dotąd tytuł. A było co przeglądać, od Qui Pro Quo, gdzie był „dostawcą” operetkowych librett po Ali Babę, ostatni kabaret wolnej Polski. Niekiedy były to oryginalne foldery, kopie elektroniczne i całe mnóstwo drobiazgów z prywatnych zbiorów.
MT: Czasami na spotkaniach autorskich biografowie mówią o tym, czego w książce świadomie nie napisali. Proszę nam zdradzić co Pan pominął w swojej ostatniej książce. I skąd taka decyzja?
RW: Dlatego, że jednego było za dużo, innego zbyt mało. Dużo, aż do nieprzerobienia, wiedzy tyczącej działalności artystycznej, głównie twórczości i związane z nią wzloty i upadki jego teatrzyków. Za mało zaś sprawdzonych faktów z życia codziennego. Np. o okolicznościach związanych z debiutem Własta tomikiem poetyckim Serce tatuowane. Wydał go własnym nakładem w 1924 roku. Poznałem też powody – o tym też nie pisałem, dlaczego nie opuścił jak inni Warszawy. Po burzliwym życiu osobistym (był człowiekiem kochliwym, plotkowano o tym nieustannie, czego nie zwykłem kolportować) postanowił się wreszcie ustatkować. Z wybranką serca ślub miał się odbyć 9 września 1939 roku. Pomijam jej nazwisko, gdyż przeżyła wojnę, żyje też jej córka z powojennego już małżeństwa i prezes UODO mógłby mieć do mnie pretensje (!).
Nie mówiłem też dotąd, dlaczego Tango milonga nie jest kontynuacją mego cyklu biograficznego z nazwiskiem bohatera w tytule.
Zapytany przez wydawcę o moją propozycję materiałów na okładkę, uświadomiłem sobie wówczas, że w nie mam zdjęcia Własta. Uchowała się do tej pory jego podobizna umieszczona pośród założycieli ZAiKS-u, druga utrwalona podczas zebrania dyrektorów teatralnych biorących udział w „wojnie teatralnej” z 1931 roku i trzy portrety. Ale tylko jeden nadawał się do druku. Przedstawiał starszego już, łysiejącego pana w okularach i grubymi szkłami używanymi przez krótkowidzów. Dlatego jest „zamiast”. Zamiast niewielu rozpoznających go na tym zdjęciu czytelników tej książki, jest tytuł jego największego przeboju. Dodatkowym argumentem okazała się okładka oryginalnych nut tanga. Damę w tanecznym pas narysował Marian Walentynowicz. Ten sam który stworzył postać Koziołka Matołka.
MT: Właściwie każda z Pana książek nie jest historią tylko jednej osoby, ale również szerokim opisem epoki. Czy trudno było zebrać te wszystkie materiały i zespoić je ze sobą?
RW: Odpowiedź jest prosta. Miejsca na opisy epoki było tyle, aby nie zgubić głównego wątku i tematu. Bogata kariera opisywanych przeze mnie gwiazd ze sceny i ekranu pozwalała jedynie na wędrówki po przybytkach sztuki z nimi związanymi.
MT: Biografia Eugeniusza Bodo była bestsellerem wydawniczym i zapoczątkowała modę nie tylko na tego artystę, ale również na całą twórczość artystyczną dwudziestolecia międzywojennego. Powstał serial i film biograficzny. W Katowicach do tej pory grana jest sztuka Czy ktoś mnie woła?, która oparta jest na ostatnich, tragicznych miesiącach życia Eugeniusza Bodo. Wielu młodych ludzi zainteresowało się tym tematem. Należy też przypomnieć, że otrzymała Nagrodę Historyczną im. Oskara Haleckiego w kategorii „Najlepsza książka popularnonaukowa poświęcona historii Polski w XX wieku”. Czy ma Pan poczucie, że ta biografia zmieniła coś w postrzeganiu zapomnianego i przez długie lata lekceważonego artystę sceny i ekranu?
RW: Tak. Tak opowiadam ze szczegółami w książce. Ale serial Bodo koszmarnie (jeśli to właściwe słowo) zniekształcił jego losy.
Miesiąc po miesiącu, rok po roku, odtwarzałem z mozołem, zachowując chronologię jego bujnego życia. Napisałem najrzetelniejszą prawdę o jego aktorskich umiejętnościach i męskich namiętnościach kończących się niekiedy dramatycznie. Szkoda, że zmarnowano tyle „taśmy filmowej” do opowiadania nieprawdy. Np. w Perskim Oku śpiewa Bodo piosenkę napisaną pięć lat później, na ekranie zaś przebój rodem z kabaretu.
Nie mogłem wyjść ze zdziwienia, że nie pada w serialu nazwisko Własta, który poza debiutem Bodo w QPQ u Boczkowskiego, zbudował jego karierę rewiową. Powody? Nazwę je oględnie niedoróbkami produkcyjnymi. A scenografia? Nawet niewytrawne oko wyłowi, że to bardzo oszczędna produkcja. Sceny plenerowe ograniczały się do trzech zaledwie planów, uzupełnianych trzema wnętrzami. Jeszcze słowo o epidemii „hiszpanki”. Stanęła u granic Polski w marcu 1918 roku i trwała zaledwie rok. Co w tym czasie robił Bodo, gdzie był? Na pewno nie w Łodzi, gdyż na trasie jego teatralnych poszukiwań był Lublin, Poznań, a potem Warszawa. Ale w serialu ten zbędny temat zajął sporo czasu i nie miał żadnego związku z Bodo. Związek z Bodo ma natomiast płyta audio (to dla tych, którzy nie mają czasu na przewracanie kartek książki).
PS. Oglądałem na własne oczy sztukę Czy ktoś mnie woła?, wystawioną przez Teatr Zagłębia w Sosnowcu. Zaprosił mnie twórca i reżyser spektaklu Rafał Sisicki.
MT: Pisze Pan o wielkich gwiazdach przed wojną, którym po wojnie często ciężko było się odnaleźć w nowej rzeczywistości czy raczej nowa epoka nie mogła i nie chciała nic zaoferować. Jak Żabczyński i Mankiewiczówna radzili sobie po wojnie? Myśli Pan, że Bodo, gdyby jednak udało mu się wyjechać do Szwajcarii, wróciłby do Polski? Czy Włast zaaklimatyzowałby się w PRL-u i pisałby piosenki np. dla Polskiego Radia?
RW: Żabczyński nie rozumiał, a może nie chciał zrozumieć, że jego filmowy świat odszedł w niepamięć. W nowym nie było miejsca dla postaci, które tak chętnie grywał: utracjuszy i bawidamków, baronów, hrabiów, przemysłowców, dziedziców, dyplomatów i obywateli ziemskich. Sądził, może słusznie, że dla aktora z jego dorobkiem i wypielęgnowanym filmowym emploi odpowiednie są miłosne perypetie i beztroskie komedie, a nie produkcyjniaki z wszechobecnymi stróżami porządku publicznego. Więc w filmie już nie zagrał. Pełno go było natomiast na scenie teatralnej.
Mankiewiczówna przeżyła wojnę. Zaraz po wyzwoleniu odnalazła męża, lecz ich przyszłość trudna była dla obojga. Raabe w mundurze oficera Ludowego Wojska Polskiego zmuszony został do oddania państwu swego olbrzymiego majątku w zamian za awanse, Mankiewiczówną zaś szykanowano w teatrze i operetce. Złośliwie utrudniano też kontakt z artystyczną Polonią w Londynie.
Kto wie jakie byłyby losy Bodo? Znajomość języków obcych otworzyłaby mu niewątpliwie drogę do na ekrany kin na świecie. Zawsze był uparty i konsekwentny w swoich poczynaniach. Mógłby wreszcie zostać celebrytą, gdyż termin ten powstał dopiero na początku lat 60. i dotyczył osób znanych przed wszystkim, że są znane. Wykorzystywane są one dzisiaj w działalności reklamowej mediów, najchętniej przez tabloidy, prasę – zwaną może i słusznie brukową. W latach swej estradowej i filmowej świetności Bodo był po prostu obiektem zainteresowania twórców reklamy. Własną twarzą firmował wydawnictwa nutowe, polisy ubezpieczeniowe, prasę sportową, czekoladki Wedla i pastę do zębów. W przeciwieństwie do innych, nawet sławnych aktorek, odmówił natomiast reklamowania alkoholu, ale jak wiadomo prawdziwym powodem tej decyzji był zawiniony przezeń wypadek samochodowy „z alkoholem w tle”.
A Włast? Jego świat teatrzyków i rewiowych skończył się razem z wybuchem pierwszej bomby w Warszawie. Na szczęście pozostały przebojowe piosenki śpiewane do dzisiaj i wdzięczna pamięć melomanów. Trudno mi uruchomić wyobraźnię, ale nie widzę go pośród twórców pieśni pracy powojennego socjalizmu.
MT: Na koniec, proszę wybaczyć, muszę zadać to znienawidzone przez pisarzy pytanie. Nad czym Pan teraz pracuje?
RW: Nurtuje mnie od dawna „śpiewanie na ekranie” polskiego kina okresu międzywojennego. Interesują mnie przede wszystkim te, z piosenkami. Jak wspomniałem – w tworzeniu takiej ścieżki dźwiękowej dominował Henryk Wars. Czy ilość szła w parze z jakością, kogo miał za konkurentów, w ilu filmach odbywało się „śpiewanie na ekranie” całą – za przeproszeniem – gębą. Nie zajmę się oczywiście ekranizacją oper, ale każdym obrazem, w którym pojawiła się choćby jedna piosenka. A jest z czego wybierać.