Mityczne muzy zamieszkiwały wzgórze Parnasu i były opiekunkami sztuki i nauki. Było ich dziewięć: Klio opiekowała się historią, Urania – naukami ścisłymi, Kaliope – filozofią i poezją epicką, Erato – poezją miłosną, Euterpe – poezją liryczną, Polihymnia – śpiewem chóralnym i pantomimą, Talia – komedią, Melpomena – tragedią i śpiewem, Terpsychora – tańcem.
Na przełomie XIX i XX wieku, a więc już w czasach współczesnych, narodziła się kolejna, dziesiąta muza. Dziś, choć ze wszystkich muz jest zdecydowanie najpopularniejsza, zwykle nie wymienia się jej imienia. Czasem mówi się o niej: Kino. W przedwojennej Polsce najczęściej nazywano ją imieniem Filmia.
Słowo „Filmia” w międzywojennej prasie filmowej używane było z przymrużeniem oka jako nieco poetycka nazwa tej dziedziny sztuki, a więc odpowiednik dzisiejszej „kinematografii”. Czasem nazywano tak kinematografię danego kraju – można się spotkać z określeniami „Filmia francuska”, „Filmia sowiecka” itd. Filmia nie była tylko słowem. Często była uosobieniem nie tylko sztuki filmowej, ale całego przemysłu kinematograficznego. Jej alegoryczne wizerunki nieraz pojawiały się w ówczesnej prasie. W 1919 roku jej postać zdobiła winietę tygodnika „Kino”, zaprojektowana przez Bolesława Rydygiera:

Tak z kolei wyobrażała sobie Filmię Maja Berezowska:

Niejednokrotnie różnym bolączkom branży filmowej oraz stosunkom pomiędzy filmem a innymi gałęziami sztuki nadawano cechy ludzkie i opisywano je w postaci humorystycznych bajeczek i opowiastek, których główną bohaterką była oczywiście młodziutka niema muza: Filmia.
Oto kilka przykładów:
Nie będzie to kłamstwem, ani przesadą, jeśli się powie, że X Muza zapędziła w kozi róg wszystkie swe dziewięć siostrzyc, mimo ich niemal boskiego pochodzenia, a swojej dość niskiej kondycji. Bo przecież X Muza – to twór czysto ludzki, a przy tym zupełnie jeszcze świeżej daty, a więc nieuświęcony ani patyną lat, ani długowieczna tradycją. Stwierdzić jednak trzeba, że na najmłodsza z Muz urodziła się pod szczęśliwą gwiazdą (może dlatego było jej sądzonym zapalić tyle, tyle innych gwiazd, że aż ją nazwano gwiaździstą). W skąpych kilku dziesiątkach lat zbudowano więcej świątyń dla niej jednej, niż wszystkie jej dziewięć sióstr posiadało w ciągu ich długiego żywota; we wszystkich zakątkach kuli ziemskiej kilka razy dziennie celebruje się dla niej nabożeństwa, posiada ona tysiące kapłanów i służek, a rzesze jej wyznawców liczą się na miliony.
Magda Fink, My i Kino.
„Głos poranny” 1936, nr 9
Różne są poglądy na istotę Filmii: entuzjaści kina może zbyt pochopnie wprowadzają na parnas „X Muzę”, hipochondrycy widzą, może już zbyt pesymistycznie, w „córze Apollina” posiew nasienia Hermesa, boga przemysłu, handlu i wszelakich szwindli. Nie będziemy tu jednak zaglądali za parawan mitologiczny.
T.N., Przemysł czy sztuka?
„Wiadomości filmowe” 1935, nr 14
Najmłodsza, a zarazem najbardziej hucpowata z Muz, Filmia, uwzięła się na tzw. czynniki urzędowe i zaraziła je niektórymi nawyczkami, niezupełnie licującymi z poważnym, skądinąd, obliczem wspomnianych czynników. Jeżeli owa Filmia, urodziwszy jakiś trzeciorzędny, kiczowy obraz „z życia Kozaków Dońskich”, widzianych w amerykańskim zwierciadle, każe nam słuchać gardłowych „Hello, Kostja, darling?” albo częstuje nas garden-party u atamana tychże Kozaków, Stieńki Razina, ogłaszając jednocześnie, że jest to „superszlagier” i „tragedia skłębionych ludzkich namiętności o dantejskim napięciu” – to jakoś zniesiemy ten ból. Ale trudno znieść ból podobny, gdy filmową tromtadrancją i napuszoną grandilokwencją zaraża się solidny urząd, albo magistrat. A obserwujemy to na każdym kroku. Czy się gdzieś brzózki sadzi, czy na jakichś targach wstęgę przecina – czy się ulice na nowo chrzci, czy jakieś robótki wykonywa – przypuśćmy, prasuje cztery metry kwadratowe asfaltu – zaraz różne oficjalne tuby i megafony zawiadamiają skostniałe z zachwytu społeczeństwo o dokonywaniu prac na miarę Herkulesa! Ogromnie się też zacierają i zaciemniają właściwe proporcje zdarzeń. Klekocący, licho położony bruk nazywamy wnet „autostradą”. Jakiś zaułek, czy wylot, „aleją”. Jakiś budyneczek „blokiem”. Jakiś zwyczajny falochron „potężnym falochronem”. Jakąś iglicę – „tytanicznym obeliskiem”. Trzy kominy fabryczne – „lasem kominów”. Budowanie nasypu i kładki – „ujarzmianiem żywiołów”. I na każdym kroku spotykamy tę przykrą przesadę, żeby nie powiedzieć – parweniuszowskie samouwielbienie.
Figle Filmji.
„Kurjer Warszawski” 1935, nr 326 (wydanie wieczorne)
Pewien stary król i królowa mieli całą paczkę dzieci ale wszystkie im się znudziły. Doszły bowiem do tego wieku, w którym młodzież przeżywa pewien zastój. Stały się przesadne i niezręczne, dowcip ich się ulotnił – jednym słowem, zarówno królewscy rodzice, jak i wszyscy bystrzejsi obywatele, mieli ich gruntownie dosyć.
Aliści królowa – jak to kobieta – zaczęła wkrótce grymasić. A to jej smutno, a to tęskno, a to — czuje w sobie jakąś nagromadzoną energię, z którą nie wie co począć… Jednym słowem, gdy tak poczęła matyjasić, król – że to znał ją nie od dzisiaj – zwąchał pismo nosem.
– Bój się Boga, niewiasto – woła -już widzę co się święci, ty znów chcesz mieć dziecko! Malo ci tych matołków, którychśmy dotąd wychowali?
– Ach, Najjaśniejszy Panie – królowa na to – przede wszystkim, nie takie to znów matołki… Zapomniałeś jakie były mądre i urodziwe do niedawna! Cóż – są teraz w jakimś okresie przejściowym… Po drugie, obaczyłbyś, mężu mój i panie, jaką bym to ja teraz wydała córkę (bo to na pewno byłaby córka) na świat! Ach, czuje, ze byłoby to najrozkoszniejsze stworzenie pod słońcem! Zresztą, jeśli mi nie wierzysz, moglibyśmy przecież zaprosić w kumy tę możną czarodziejkę, która od niedawna osiadła na stałe w naszym królestwie. Ofiarowałaby ona z pewnością niezwykłe dary naszej córeczce”.
– Wszystko to bardzo pięknie – odpowiedział rozsądny król, – ale wiesz przecież, że jesteśmy już za starzy, byśmy mogli mieć dziecko. Dzieci – zwłaszcza tego typu, co nasze – rodzą się tylko z bardzo młodych rodziców, w okresie ich życia,- że tak powiem – prymitywnym…
Ale królowa tyle dokazywała, tak się żaliła, tak nade wszystko nudziła – siebie i innych – że król wreszcie z ciężkim wzdychaniem i trapiąc się w głowę, postanowił uciec się do pewnych niezwykłych praktyk czarodziejsko-technicznych, których – idąc z prądem czasu – był znawcą. Wszelako, gdyby nie ingerencja bogów, ku którym słała modły królowa, nic by prawdopodobnie z tych praktyk nie wyszło. Albowiem aby poczęło się dziecko – zwłaszcza tego właśnie rodzaju, dziecko królewskie – nie wystarczy najwyższy nawet poziom laboratoriów technicznych – to jest, pardon, czarnoksięskich – ale potrzebna jest i niezbędna – iskra boża.
Jak tam było, to było – a tylko pewnego dnia rozeszła się po calem królestwie wieść: królowa urodziła córkę niezwykłej urody, nie wydającą co prawda głosu (ponoć zawiodły w tym względzie czarnoksięskie umiejętności króla jegomości), lecz poruszająca się z niezmierną szybkością, posiadającą od razu wszystkie zęby w usteczkach cudownie skrojonych, a także wyszlifowane paznokietki przy wąskich długich paluszkach. Rodzice ochrzcili córeczkę „Filmia” i urządzili wspaniałą ucztę. na która według tradycji zaprosili wszystkie życzliwe wróżki i czarodziejki, a przede wszystkim potężną Arsartis[1]. w której dobroczynnej wpływy wierzyli głęboko. Jednak, pomni smutnych losów swojej kuzynki z bajki „O Śpiącej Królewnie”, zaprosili także pewnego złośliwego czarownika imieniem Bussinesko[2], albowiem lękali się, że niezaproszony, zemści się straszliwie. Na nieszczęście, złośliwi czarownicy mają to do siebie, że lubią płatać figle niegodziwe w każdej okoliczności. Nie można ich nawet za to winić – należy to przecież do ich zawodu. Otóż, gdy wszystkie wróżki złożyły już młodziutkiej Filmii swoje dary (Arsartis, znana ze swej niepunktualności, jeszcze się nie zjawiła), Bussinesko dotknął grubym paluchem gładziutkiego czółka i rzekł chrapliwym głosem:
– Hmmm, nic już nie mogę poradzić na to, że będziesz zręczna, wysportowana, wielbiona. Tymi wszystkimi atrybutami obdarzyły cię już moje preopinantki (Bussinesko miał zwyczaj wyrażać się stylem adwokackim), a darów wróżek cofać niepodobna. Za to ja – wrzeszczał z widoczną satysfakcja, patrząc na struchlałych rodziców – ja obdarzam cię moim fluidem. Oto cię biorę pod moją – he, he, he! – opiekę. Śpij! Będziesz się śmiała, będziesz tańczyła, będziesz całowała – lecz wszystko to czynić będziesz w śnie letargicznym, pod cieniem moich kapitalnych, czy może kapitalistycznych skrzydeł…
Wielki lament zgromadzonych gości usłyszała wreszcie Arsartis, która zapomniała właśnie o wszystkim, wycierając nosek jednej ze starszych siostrzyczek Filmii, – idących właśnie „w odstawkę” – bodaj, czy nie Melpomenie[3]. Czym prędzej sfrunęła do pałacu i dowiedziawszy się, w czym rzecz – uśmiechnęła się z politowaniem.
– Kolega Bussinesko zapomniał widocznie – rzekła – że każda śpiąca królewna musi – według tradycji – mieć swego królewicza, który ja zbudzi. To też kawał ze snem letargicznym zupełnie się koledze nie udał. Wasze Królewskie Moście, proszę nie rozpaczać. Królewna Filmia, pod wpływem fluidu, którym ją łaskawie obdarował imć pan Bussinesko, będzie co prawda w latach niemowlęcych nielitościwie głupia… Ale i tak nie ręczyłabym za jej normalny rozwój, ponieważ nie zrodziła się ona, jak inne moje chrześniaczki, z samej tylko iskry bożej, lecz jeszcze z praktyk laboratoryjnych… W każdym razie będę jej zsyłać co jakiś czas bohaterskich królewiczów, którzy ją swymi pocałunkami powoli będą wyzwalać z pod tego nieszczęsnego wpływu…
Filmia rośnie i rozwija się. Głupia jest, bo głupia: złowrogie zaklęcie Bussineska działa wciąż jeszcze. Ale już zjawiają się obiecani królewicze. Jeden z nich przybył z krainy Meloników i nazywa się Charlie Chaplin. Wkrótce przybędą inni. Filmia powoli się budzi…
X., O śpiącej królewnie Filmii i czarowniku Bussinesko.
„Polska zbrojna” 1929, nr 21
[1] Od łacińskiego Ars Gratia Artis – stuka dla sztuki.
[2] Egzotycznie brzmiące nazwisko od słów bizness i company.
[3] Muza dramatu i śpiewu.
Zdjęcie wprowadzające: nagłówek czasopisma „Filmia” z 1925 roku.