B.S.
„Kino”
26 kwietnia 1936, nr 17
Wszystko działo się tak, jak w podobnych wypadkach dziać się powinno. Ponieważ nasz gość przybyć miał do Warszawy samolotem, to, i wiatr był „porywisty” i samolot się spóźnił kilkadziesiąt minut, bo gdzieś po drodze musiał się „napić” benzyny.
Stoimy więc na lotnisku zwartą i przemarzniętą grupką i czekamy na przylot jednego z najznakomitszych reżyserów, Ernesta Lubitscha. Paczka jest dobrana i każdy z nas, o dziwo!, z encyklopedyczną dokładnością zna jakiś fragment z dotychczasowej działalności Lubitscha. Najdalej wstecz sięga pamięcią Danny Kaden, obecny dyrektor atelier filmowego na Wolskiej. Ten pamięta z czasów współpracy z Lubitschem, że w 1916 roku, Lubitsch zrealizował pierwszy film w Berlinie pt. Firma heiratet, że potem pod jego kierownictwem dojrzał wielki talent Poli Negri, że filmy, które wówczas zrealizował, były: Anna Boleyn, Sumurun, Henryk VIII, Córka króla szmalcu, Madame DuBary, Oczy mumii Ma i wiele innych.
Prezes Ryszard Ordyński pamięta Lubitscha już z czasów późniejszych, gdy wspólnie pracowali w Hollywood. Opowiada więc, że gość przybywa do Warszawy na krótki, bo zaledwie półtoradniowy pobyt i że przyjmować go będzie Związek Producentów Filmowych.
Poza tym dowiadujemy się wielu innych szczegółów; więc, że Lubitsch znajduje się w podróży poślubnej ze swoją czwartą żoną, że jest nią missis Vivian Gaye, jego była sekretarka, że goście zatrzymają się w hotelu Europejskim, że następnego dnia odbędzie się herbatka z udziałem prasy i przedstawicieli przemysłu filmowego…
Wreszcie samolot z Budapesztu nadleciał. Zatoczył łuk nad lotniskiem, lekko siadł na murawie. Otworzyły się drzwi kabiny. Pierwszy wyskoczył Ernest Lubitsch i z gracją podał rękę młodej, przystojnej blondynce. To pani Gaye-Lubitsch.
A on? Mały, okrągławy człowieczek, lat około 50, z rzednącymi kruczo-czarnymi włosami, orlim nosem, wesołymi oczami. Ni to Cygan, ni to Rumun. W każdym razie typ południowo-wschodni.
Rozpoczęła się prezentacja. Uścisk rąk, zdawkowe śmiechy i spojrzenia nieco zażenowane pełne badawczego zaciekawienia. Aparaty fotograficzne poszły w ruch. Jedno zdjęcie, drugie, trzecie. Czy można z „Kinem” dla wielu tysięcy przyjaciół? Oczywiście! Pstryk! I ruszamy do dworca, na małą wstępną pogawędkę, gdy usiadł w wygodnym fotelu, otoczony kołem dziennikarzy? Zapalił cygaro. Przecież ma już nawet przezwisko: „człowiek z cygarem”. Trzeba przyznać, cygaro było wonne.
Oto siedzi przed nami jeden z najznakomitszych reżyserów. To przecież on jest twórcą takich filmów jak: Sztuka życia, Pokusa, Człowiek, którego zabiłem, Złote sidła, Wesoła wdówka, Parada miłości. Któż by je wszystkie zliczył? Siedzi więc i odpowiada na nasze chaotyczne pytania, doskonałą niemczyzną. Nic dziwnego, że chaotyczne; przecież nastawiliśmy się na wysoki diapazon, na skalę jego twórczości. Na razie jednak dowiadujemy się rzeczy najprostszych. A więc, że jest w podróży poślubnej, że przybywa z Budapesztu i jedzie do Moskwy, że powrotna droga prowadzić będzie przez Francję i Włochy do USA, że podróż ta ma charakter wybitnie osobisty, że odwiedza przyjaciół, rozsianych po całej Europie, i że nie przybył na połów gwiazd, jak bałamutnie podało jedno z pism wiedeńskich.
Na twarzach państwa Lubitsch znać zmęczenie. Dość na dziś. Jutro spotkamy się na herbatce. Nagadamy się do woli.
Nastrój w salonie hotelu Bristol jest uroczysty. Zebrali się przedstawiciele Rady Naczelnej przemysłu filmowego, Związku przemysłowców, prasy zawodowej, literatury, sztuki. Są niemal wszyscy reżyserzy. Lubitsch wędruje od stolika do stolika, ale najdłużej przesiaduje przy stole dziennikarskim. Zaczyna się atak pytań. A więc, przede wszystkim, czy prawdą jest, że pochodzi z Polski?
– Częściowo. Ojciec mój – odpowiada „człowiek z cygarem” – wyemigrował w roku 1870 z Polski do Niemiec i tam osiadł na stałe. Jeśli o mnie chodzi, jestem obywatelem amerykańskim. Czy byłem już w Polsce? Nie, jestem po raz pierwszy w Warszawie i jak dotychczas zdążyłem zobaczyć tylko Stare Miasto, które zrobiło na mnie wielkie wrażenie. Jest piękne w swojej patynie. U nas w Ameryce nie ma takich czarujących zakątków.
Podsuwam myśl, że na tle Starego Miasta można byłoby nakręcić dawne plenery, i czy nie do pomyślenia jest, by reżyser amerykański zrealizował film u nas?
– W okresie filmu niemego taka koncepcja byłaby do pomyślenia. Dziś z powodu trudności językowych nie byłoby to możliwe.
– A jakie pan ma plany, po powrocie do Ameryki? Czy prawdą jest, że Marlena [Dietrich – przyp. red.] nie będzie więcej pracowała dla Paramountu?
– To nieprawda. Marlena niebawem przystąpi do nowego filmu. A jeśli o mnie chodzi, to sam zrealizuję jeden film, a nad trzema będę sprawował ogólne kierownictwo.
– Co pan powie o naszej produkcji filmowej?
Tu muszę uzupełnić opis pobytu Lubitscha w Warszawie. Zanim zebraliśmy się na herbatce w Bristolu, urządzony był pokaz w kinie Stylowy, na którym wyświetlono po dwa akty z najnowszych naszych filmów: Straszny dwór, Róża i Bohaterowie Sybiru.
– To, co dziś oglądałem – mówi poważnie Lubitsch – dowodzi, że wasza kinematografia jest na wysokim poziomie. Trudno mi orzec, który z tych trzech fragmentów najlepiej mi się podobał, choćby z powodu trudności językowych. Natomiast muszę stwierdzić, że materiał aktorski macie doskonały. Wiele słyszałem o polskich talentach aktorskich, które zaliczają do najlepszych na świecie. Dziś utwierdziłem się w tym mniemaniu. Zresztą, dość wspomnieć o Poli Negri, Janie Kiepurze i Bolesławskim…
– Może, wobec tego powie pan, który z artystów zwrócił szczególną pana uwagę?
– Ten, co grał rolę ojca w filmie z okresu rewolucji (miał na myśli Michała Znicza, w roli Anzelma w Róży). To wspaniały aktor. Podobał mi się również amant z tego filmu (Zacharewicz). Pierwszy pokaz również mnie zainteresował z uwagi na tło epoki (Straszny dwór).
Tym razem pytanie z innej „beczki”: – Co woli pan realizować, komedię muzyczną czy dramat obyczajowo- psychologiczny?
– Nie jestem zwolennikiem specjalizacji. Każdy dobry temat, bez względu na jego charakter – interesuje mnie. Bylebym go tylko „czuł”.
Znów poszły w ruch aparaty fotograficzne. „Człowiek z cygarem” pozował chętnie. A z dala uśmiechała się do niego dumna i szczęśliwa missis Vivian Gaye Lubitsch.
Podróż po Warszawie z Ernstem Lubitschem
W sobotę rano państwo Lubitsch wybrali się na wycieczkę samochodową. Korzystając z niecodziennej okazji, przyłączyłam się do tej wycieczki, wiedząc, że tym razem Lubitsch będzie swobodniejszy i… szczerszy, niż na przyjęciach oficjalnych. W hallu hotelowym zebrało się już paru starych warszawskich przyjaciół słynnego reżysera. Po chwili zjawia się sam Lubitsch. Zwiedzenie miasta idzie w zapomnienie, a Lubitsch z lubością wspomina dawne dobre czasy, początki swej wielkiej kariery, gdy stawiał pierwsze kroki w berlińskich atelier. Padają nazwiska wielkich sław, jak i dawno zapomnianych aktoreczek. Wspomina pionierów kinematografii, z których wielu już dziś nie żyje albo zdradziło kinematografię, przerzucając się do innych zawodów. Lubitsch mile wspomina te czasy, chociaż był wtedy tylko biednym, niemal nieznanym aktorem.
Wreszcie wyruszamy na miasto. Lubitsch z zainteresowaniem rozgląda się dokoła. Interesuje się nowo wzniesionymi gmachami stołecznymi, jak i starymi kamieniczkami na Starym Mieście. Dwa szczegóły rzucają mu się w oczy: policjantki warszawskie i tłumy ludzi pieszych. Tłumaczymy mu, że u nas samochód wciąż jest jeszcze luksusem. Z wielkim zainteresowaniem przygląda się typom ulicznym. Spotykani po drodze: „starozakonni kupcy w anglezach” (mówiąc stylem Wiecha), przekupnie, klienci z placu Kercelego – cały ten bogaty materiał ludzki przykuwa uwagę Lubitscha. Skręcamy w ulicę Wolską. Dojeżdżamy do atelier Sfinksa, którego dyrektorem jest jeden z przyjaciół Lubitscha.
Lubitsch, gdy znalazł się w „polskiej fabryce snów” przyznał szczerze, że czegoś podobnego dawno nie widział i zdumiony był, jak w podobnych warunkach można uzyskać tak dobre rezultaty, jak to się udaje polskim reżyserom.
Lubitsch pracuje w studiach, których każda hala jest przeciętnie 8 razy większa, niż całe atelier Sfinksa, a takich hal jest po kilkanaście.
Rozmowa schodzi na tematy filmowe. Opowiada o swym ostatnim filmie Pokusa z Marleną Dietrich.
Lubitsch wprawdzie nie reżyserował tego filmu, ale go „superrewizowal” (jak mi wtajemniczeni powiedzieli, tajemniczy ten wyraz oznacza, że Lubitsch nie tylko kierował produkcją tego filmu, ale miał prawo odrzucać niektóre sceny, a niektóre fragmenty sam reżyserował). Lubitsch bardzo jest zadowolony z tego obrazu. Twierdzi on, że udało mu się wykrzesać z talentu Marleny całkiem nowe możliwości, których Sternberg, jej dotychczasowy reżyser, nie umiał, czy też nie chciał wydobyć. Ktoś zadaje pytanie, czy to prawda, że Lubitsch na zamiar nakręcić w Londynie film.
– Nic podobnego – odpowiada Lubitsch – jestem na urlopie i o żadnym „kręceniu” nie może być mowy. Jakie filmy będzie robił po powrocie, jeszcze nie wiadomo. Przed wyjazdem odnowił tylko swą umowę z Paramountem i wyprodukuje 3 do 4 filmów rocznie.
Wracamy teraz do hotelu.
Państwo Lubitsch pragną odpocząć przed podwieczorkiem dla prasy zorganizowanym przez Paramount.
Z kilkogodzinnego obcowania z Ernestem Lubitschem pozostały mi bardzo miłe wspomnienia. Mimo sławy i popularności Lubitsch jest prosty i naturalny a poza tym posiada wielki dar, tak niestety rzadko wśród ludzi spotykany, poczucie humoru.
Zdjęcie wprowadzające: Ernst Lubitsch z żoną na lotnisku w Warszawie. Źródło: „Kino” 1936, nr 17.