Stare Kino

Maciej Damięcki: Mam Dymszę cały czas przed oczami…

luty 2017 roku

 

Olga Gaertner: Panie Macieju, jest Pan synem artystki teatralnej Ireny Górskiej i wspaniałego przedwojennego aktora Dobiesława Damięckiego. Czy pamięta Pan swojego ojca?

Maciej Damięcki: Pamiętam go, pomimo, że odszedł dość wcześnie w 1950 roku. Byłem wtedy jeszcze małym dzieckiem. To był fantastyczny facet. Mam w domu wiele dokumentów na jego temat np. kiedy i za co przyznano mu Virtuti Militari czy Krzyż Walecznych… Ojciec w wieku dwudziestu kilu lat, był kapitanem Wojska Polskiego i prowadził szturm na Górę św. Anny. Kiedyś z bratem pojechaliśmy tam w świętokrzyskie, aby zobaczyć miejsce gdzie nasz ojciec wsławił się w bojach. Zapytaliśmy pani kustosz, czy wie coś na ten temat – nie wiedziała. Ale to nie z braku wiedzy, lecz z powodu konspiracji. Nigdzie nie było wzmianki o nim. Wszystkie papiery były tak ‘wyczyszczone’, żeby po prostu Niemcy nie trafili na ojca, w jakichkolwiek dokumentach.

Dobiesław Damięcki

Było takie zdarzenie w Ostrowcu Świętokrzyskim, gdzie mieliśmy z bratem koncert. Przyszła do nas po występie kobieta, która chciała nam przedstawić swojego syna o imieniu Dobiesław. Mój brat spytał: „Dobiesław? To dosyć niepopularne imię. Nasz ojciec był Dobiesław”. Pani odpowiedziała: „Właśnie dlatego mój syn również ma tak na imię…”. Co się okazało? Kiedy ojciec prowadził szturm na więzienie, które znajdywało się na Górze św. Anny, siedział w nim człowiek, którego żona na dole właśnie spodziewała się dziecka. I on sobie przyrzekł, ze jeśli przeżyje, to nazwie swojego syna imieniem pierwszego faceta, który pojawi się w drzwiach jego celi.

Ojciec rozwalił te kraty. Więzień zdążył się jedynie zapytać: „Jak ma pan na imię?”. Ojciec rzucił tylko: „Dobiesław!” I pobiegł dalej I po latach ta kobieta przychodzi i przedstawia nam swojego syna Dobiesława. Takie historie chwytają za serce!

OG: W zasadzie, ta legenda ojca cały czas ciągnie się za Panem. Co Pan może nam powiedzieć o  represjach po wykonaniu wyroku na kolaborancie Igo Symie, o który Niemcy posądzili Pana rodziców?

MD: Za rodzicami rzeczywiście został wysłany list gończy. Ukrywali się do końca wojny. To jest już wielokrotnie powtarzana historia. Nigdy nie spotkałem się z prawdziwymi wykonawcami tego wyroku.

Zazwyczaj, kiedy były takie egzekucje lub chłosty, wobec ludzi, którzy kolaborowali z Niemcami, chodziło ich raczej po dwóch trzech – przynajmniej z tego, co ja się orientuję. Stąd zresztą te straszne historie jak np. Junoszy-Stępowskiego – jedynego artysty, który był właściwie tak współczesny… Inni aktorzy, kiedy ogląda się te przedwojenne filmy – to jest w zasadzie wspaniałe, urocze, cudowne, a Stępowski był na wskroś współczesny i gdyby go przenieść w naszą rzeczywistość, dałby sobie radę.

OG: Czy mama opowiadała Panu o starym kinie?

MD: Nie, nie było takiego tematu. Oczywiście widzieliśmy te wszystkie ojca filmy – bardzo przystojnego młodego człowieka. Również dla nas wydawało się to zabawne – kiedy widzi się ojca np. w scenie pocałunku. Kiedy się całował i trzeba było partnerkę odwrócić, aby nie było widać wszystkiego i to jest takie zabawne, śmieszne, z patosem… ale jest zupełnie inaczej, gdy się ogląda kogoś kto jest osobą bliską. Zresztą, przenosząc to na zupełnie współczesne czasy… ja zaczynałem swoją pracę aktorską w latach pięćdziesiątych w filmie  Tajemnica dzikiego szybu, gdzie grałem razem z bratem, który debiut miał już za sobą, bo wcześniej grał w Opowieści atlantyckiej. Poszliśmy wówczas na zdjęcia próbne i wygraliśmy te „zawody” – dziś nazwalibyśmy to „castingiem”. Mieliśmy tam grać kolegów, a nie braci. Żeby nie było kłopotów z nazwiskiem, aby publiczność nas nie kojarzyła, twórcy zdecydowali, że ja zagram pod pseudonimem tj. pod nazwiskiem panieńskim mojej mamy. W czołówce wymieniono mnie jako Mateusz Górski.

Kiedy moje dzieci – Matylda i Mateusz, były już dosyć duże tzn. miały ok. 5–6 lat, organizowano w kinach tzw. Poranki dla dzieci. Przeczytałem wówczas w gazecie, że będą grali Tajemnicę dzikiego szybu. Nic im nie mówiąc, zaciągnąłem dzieciaki do kina Kadr na Ursynowie. Byliśmy chyba tylko we czwórkę na sali – dzieci, żona i ja. Maluchy oczywiście marudziły, że nie chcą iść do kina oglądać czarno-białych filmów, nie ma zwierzątek… Kiedy zaczął się film, to było dla mnie i dla żony coś niesamowitego… przyglądaliśmy się tym naszym dzieciakom… najpierw im się coś tam skojarzyło… potem spojrzały na mnie, z powrotem na ten ekran, na siebie, w ogóle zgłupiały… lata jakiś taki tam, podobny do taty – ogromna radość! Rozkosz oglądania i tak jest też z filmami przedwojennymi dla mnie.

Filmy przedwojenne to jest po prostu ogromne przeżycie. Artystki rewiowe – miód wchodzący w serce i żal, że już tego nie ma. Te szlagiery, które wówczas śpiewano. Dzisiejsze piosenki, które w tej chwili młodzież śpiewa, są zbyt wulgarne. Dawniej, kiedy Hanusz śpiewał Zgaś lampę i pocałuj mnie, było to ubrane w aurę fantastycznej „tamtejszości”, której rozkosz słuchać, a przecież wszystko o tym samym – o używaniu się.

Maciej Damięcki

OG: Czyli Pan po prostu lubi stare kino?

MD: Uwielbiam! Oczywiście, trzeba na to patrzeć z takim przymrużeniem oka, bo trudno, abym autentycznie wzruszał się tym, że Valentino porzucił Polę Negri! W tej chwili nie chodzi o to, abym się wzruszał, ale abym obserwował to, co się wtedy odbywało.

Były, jeszcze niedawno, programy w telewizji, gdzie pokazywano te stare filmy. Czekało się na to z wielką radością, aby to poznać, zobaczyć… jeszcze z tą świadomością, że tych ludzi już nie ma. Nie tyle żal, co radość, że jeszcze mogę to zobaczyć.

Ja, w zasadzie, od dziecka byłem z bratem w teatrze. Moi rodzice, zaraz po wojnie organizowali teatr w Polsce. Ojciec, z racji tego, że był ostatnim przed wojną i pierwszym po wojnie prezesem ZASP-u – musiał to życie teatralne reanimować. Rodzice jeździli z kilkoma sztukami po Polsce i grali w różnych miejscach gdzie znaleźli jakąś salę do grania. Grali kilka przedstawień i jechali dalej. Nie mieliśmy jeszcze swojego mieszkania w Warszawie, więc zawsze brali nas ze sobą. Nawet z bratem kilka razy nieumyślnie zagraliśmy w jakimś przedstawieniu, przebiegając gdzieniegdzie przez scenę.

Widziałem kilku aktorów, których nie powinienem pamiętać, a pamiętam. Na przykład Ludwika Solskiego w wybitnej kreacji, kiedy artysta obiecał publiczności, że umrze na scenie i rzeczywiście kiedy już wydawało się, że to nastąpiło, publiczność podniosła się z miejsc – Solski krzyknął: „Ostatnie słóweczko!”. I rozpoczął swój monolog. Rozczarowana publiczność westchnęła… brat zupełnie nie pamięta – a ja pamiętam.

OG: A ma Pan jakiś swój ulubiony stary film?

MD: Chyba konkretnego nie mam. Jest ich wiele, Ja jeszcze niedawno robiłem takie przedstawienie z piosenkami ze starego kina. Powtórzyłem sobie wówczas większość repertuaru… Zimińska, Dymsza… zresztą z Dymszą łączyły mnie specjalne więzy swojego czasu…

Anita Dymszówna i Adolf Dymsza

Adolf Dymsza był Pana teściem…

MD: Tak. Poznałem Anitę Dymszównę, córkę Adolfa i pobraliśmy się. Siadywaliśmy sobie wieczorami i on mi opowiadał te swoje historie o legendarnych dowcipach… Ja to po prostu słyszałem od niego, bo kiedy to jest już powielane – brzmi inaczej. A ja to słyszałem z ust pierwszych. Nie będę teraz przytaczał tych dowcipów, ale komu by się chciało przemalowywać garderobę na niebiesko po to tylko, aby kolega, który wchodził do tego pomieszczenia przez dziesiątki lat, powiedział: „Przepraszam” i wyszedł z tego pokoju – chodzi o Olszę w Teatrze Syrena. Czy Lodzię policjantkę, którą Dymsza swojego czasu zdenerwował bardzo, ponieważ zrobił sobie samochód, którym kierował z bagażnika – zainstalował jakieś pryzmaty, pociągał za sznurki – samochód sam jechał i trąbił. Kilka razy podjechał „pod” Lodzię policjantkę na jakimś skrzyżowaniu w Warszawie, zatrąbił… ona się zakręciła, zobaczyła, że w aucie nie ma kierowcy… niemal zwariowała i uciekła z krzykiem. Pomyślała, ze ma zwidy! Dymsza się wtedy bardzo cieszył, bardzo!

OG: I taki też był Adolf Dymsza w życiu prywatnym?

MD: Tak! On był wieczny żartowniś. On musiał mieć publiczność. On nie mógł być poważny. To siedziało w jego naturze. Po prostu taki był! Dopóki człowiek jest potrzebny to, żyje. Dopóki grał w Teatrze Syrena był nie do zdarcia. W momencie, kiedy przeszedł na tak zwaną emeryturę… półtora roku i cześć!

OG: Kiedy przeszedł na emeryturę od razu zachorował?

MD: Niezupełnie. Dymsza cierpiał na chorobę, której nie określę teraz fachowo, ale kiedyś mi się obiło o uszy coś takiego jak Skleroza Duplex. On miał nie tyle demencję, ale już nie mówił, ciało mu odchodziło od kości… umieściliśmy go z Anitą w takim zakładzie w Górze Kalwarii, o co zresztą ludzie też mieli do nas pretensje… myśmy już nie byli wtedy małżeństwem. Nie mieliśmy innego wyjścia. Wszystkie nasze pieniądze wydaliśmy na pielęgniarki itd. Żona Dymszy też już wszystko co miała, wydała. Zwracałem się kilkukrotnie do ZASP-u, bądź jeszcze to był SPATiF, o jakieś zapomogi, ale oni nie chcieli wesprzeć nas, ponieważ jeszcze wtedy uważało się, że Dymsza w czasie okupacji występował w teatrach jawnych i to była taka niechlubna karta w jego życiorysie.

OG: No właśnie, Adolf Dymsza rzeczywiście grywał w teatrach jawnych, co było różnie interpretowane. Dlaczego to robił?

MD: Rozmawiałem z nim o tym wielokrotnie. To była ciężka sprawa. On grał w kabaretach przed wojną i w czasie wojny. W pewnym momencie przestał rozumieć, dlaczego ma nie grać? Skoro jest publiczność, śmieje się, to dla niego wszystko jedno czy mówi po angielsku, po niemiecku czy po polsku… ale oni się śmiali z niego i w związku z tym on grał dla tej publiczności. Później oczywiście zrozumiał te rzeczy, ale wtedy jakoś nie bardzo mu wchodziło to w głowę. Zresztą sam mi opowiadał, że było na niego kilka wyroków chłosty wydane przez AK. Mówił: „Chłopaki przyszły, trochę ich rozśmieszyłem, powiedzieli mi: «Krzycz, a my będziemy walić pasami w tapczan» i rzeczywiście ja krzyczałem, a oni zaczęli walić w ten tapczan – pomyślałem «No idioci, odkurzają mi tapczan!»”.

A oni nie chcieli go bić! Ale musieli wykonać wyrok. Teraz to możemy traktować jako żart, ale wtedy to były bardzo poważne i przykre sprawy…

Adolf Dymsza

OG: Jakiego artystę przedwojennego darzy Pan równym sentymentem?

MD: Na przykład Eugeniusza Bodo, którego widzi się w tych wszystkich filmach np. Piętro wyżej albo te jego wszystkie cudowne piosenki… Wspaniały! Ale gdyby teraz przenieść Bodo w naszą rzeczywistość, to byłoby niemożliwe! Wtedy to było piękne i wspaniałe! Wdzięku tyle, że nie da rady!

Zresztą teraz zagrałem ostatnio Antoniego Fertnera w serialu Bodo, ale to tylko chyba dlatego, że naprawdę jestem podobny do Fertnera! Sam to zauważyłem porównując nasze zdjęcia w podobnych pozach. Można się pomylić i jakoś tam usiłowałem go zagrać. Tematyka tamtego czasu zaczęła mi być znowu bliska dzięki serialowi.

OG: Niektórzy aktorzy, grający w tym serialu wielkie sławy kina przedwojennego, wcześniej nie słyszeli o swoich postaciach.

MD: Jeśli chodzi o współczesnych, to jest przerażające i straszne, że dzisiejsza młodzież, która na przykład aplikuje do uczelni teatralnych nie zna wielkich aktorów. Kiedy mówię, że moim profesorem był Pan Świderski – oni nie wiedzą kim był Świderski. To samo Kurnakowicz, Solski…

Aktorzy z Bodo czy innych produkcji tego typu muszą zagrać swoje „wyobrażenie” o tych postaciach, jeśli nie znali ich wcześniej. Na przykład aktor grający Dymszę [Bartłomiej Kotschedoff – przyp. O.G] – świetny! Ale to nie był Dymsza. To było właśnie takie wyobrażenie o nim. Ja mam Dymszę cały czas przed oczami. Widzę go!

Ale z kolei aktor grający Hanusza [Eryk Kulm – przyp. O.G]. Zrobił to fantastycznie i przekonał mnie absolutnie! Choć ja nie znałem Karola Hanusza osobiście.

OG: A sam Tomasz Schuchardt jako Bodo?

MD: Bardzo w porządku! Choć na niego grali wszyscy. Taki był scenariusz. Wszystkie okoliczności musiały go wykreować.

OG: Ogólnie, pod adresem serialu, padło wiele nieprzychylnych uwag. Dotyczyły one niekonsekwencji w chronologii, fikcyjnych postaci czy nieprawidłowości historycznych…

MD: Ja nie czytuję zazwyczaj krytyk na takie tematy. Jeśli coś mi się podoba to mi się podoba, jeśli nie to nie… Na temat serialu ogólnie nie chciałbym się wypowiadać. Sam nie czułbym się na siłach, żeby wykreować twórczość tego typu. Ja patrzę po prostu na dzieło. Jak to mogłoby być zrobione, to jest inna sprawa…

Stanisław Mikulski i Maciej Damięcki
w serialu Stawka większa niż życie

OG: Jeden ze współczesnych reżyserów, powiedział jakiś czas temu, ze jego marzeniem jest stworzenie przedwojennego filmu w nowej odsłonie. Co Pan uważa o takich pomysłach?

MD: To byłaby ciekawostka, ale żeby to było dzieło – nie wierzę. Mogłoby to być jakoś wykorzystane, aby te dwa filmy: stary i nowy, puszczać razem. Jeżeli coś takiego miałoby miejsce, współczesnym aktorom nie można byłoby powiedzieć, że ma być to film na wzór przedwojennego, bo zaczęliby się ścigać… trzeba by było również reżysera, który miałby dla nich żelazną rękę. Zresztą byłyby to całkiem inne filmy niż te, które powstają dzisiaj.

OG: Czy ma Pan jakiś typ filmu, który mógłby powstać w ten sposób?

MD: Kilka już tych filmów było przecież: Profesor Wilczur, Znachor… Na pewno komedie! Z Fertnerem, z Bodo, z Żabczyńskim czy Mankiewiczówną, Zimińską, Dymszą… zresztą ten Dymsza ciągle mi chodzi po głowie. On po wojnie został zupełnie odrzucony… tak jak Maria Malicka. Tutaj, w Syrenie, Dymszę trochę kupili, ale nie do końca. Gdyby mógł po wojnie rozwijać się tak jak przed wojną, to Louis de Funnes byłby przy nim mały Pikuś. To był artysta z takim potencjałem! On robił wszystko!

OG: Po wojnie, młodzi aktorzy mówili do Aleksandra Żabczyńskiego: Mistrzu. Czy do Adolfa Dymszy również tak się zwracano?

MD: Dymsza był mistrzem, ale niekłamanym. On nie miał w sobie nic z kabotyństwa. On po prostu wykorzystywał swoją przewagę w sposób perfidny. On taki po prostu był, bo wystarczyło właśnie to, że on tylko był. Nie pamiętam, aby młodzi artyści wtedy uczyli się od niego, bądź nazywali go Mistrzem.

OG: A Pan się od niego uczył?

MD: Wszyscy mi mówili, że jestem trochę do niego podobny. Trochę komedii zresztą mam już na swoim koncie. Kiedy człowiek już kogoś zna, to może czasem wychodzić coś podobnego, ale nie wiem czy ma to związek z naśladownictwem.

Ja miałem zresztą ogromne szczęście, ponieważ udało mi się zagrać na początku mojej kariery w naprawdę dobrych produkcjach jak np. filmie Rzeczpospolita Babska czy w jednym z odcinków Stawki większej niż życie. Każdy, kto kończy szkołę aktorską ma jakąś szansę, tylko trzeba ją wykorzystać. Jeśli się uda to już poleci, a jeśli się nie uda to nic z tego… Te moje niektóre filmy lecą na okrągło i stąd mnie ludzie kojarzą. Co z tego, że zagrałem naprawdę wielkie role w teatrach, skoro ludzie kojarzą mnie głównie ze Stawki… czy z Plebanii. Mechanizm popularności jest bardzo dziwny.

OG: Co Panu najbardziej przeszkadza we współczesnym środowisku aktorskim?

MD: Kiedyś było tak, że gdy w teatrze odsłaniała się kurtyna, to sama dekoracja dostawała brawa. Wchodził na scenę artysta – nie jako aktor, ale jako postać. Ludzie się z tym utożsamiali. To była cudowna bajka, święto, coś wzniosłego. W tej chwili idzie się do teatru i ja widzę, że pan z serialu udaje jakąś postać sceniczną. Udaje… nie jest nią…

Dlatego to zjawisko przedwojennego filmu było piękne w swoim czasie. Wszystko się zmienia, również pod względem kulturowym. Dziś publiczność prędzej skojarzy aktora z serialu telewizyjnego, niż aktora z teatru dramatycznego… Ale z drugiej strony, nie dziwię się niektórym wyborom młodych artystów. Przecież z czegoś trzeba żyć.

5 1 vote
Article Rating
Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
najnowszy
najstarszy oceniany
Inline Feedbacks
View all comments