Konrad Tom
Kochana szmira
Polski Dom Wydawniczy, Rzym 1947

„Majster” był na występach. Oznaczało to dla teatru Ateneum podreperowanie finansów po sezonie pracy niemal ideowej, zaś dla publiczności prowincjonalnej możność zobaczenia żywego Jaracza w jego najlepszych rolach. Obydwie strony były zachwycone, tournée stawało się korowodem miłych wrażeń i spontanicznych owacji. Każde miasteczko czekało na Jaracza z niecierpliwością, zwłaszcza młodzież zawczasu już szturmowała do kasy.
A cóż dopiero, gdy Jaracz przybył do Tarnowa, do tego samego Tarnowa, gdzie ongi zdobywał wiedzę gimnazjalną! „Rozstąpcie się stare ściany domus mei…” – mógł zawołać za Wojewodą z Zaczarowanego koła, bo naprawdę teatr nie mógł pomieścić wszystkich zwolenników kunsztu jaraczowego.
Po przedstawieniu, w dużej ogólnej garderobie, „majster”, zmęczony nie tyle wysiłkiem artystycznym, ile owacjami, powoli, nie spiesząc się, zmywał szminkę. W małym lusterku spomiędzy kłębów dymu wyłaniało się coraz wyraźniej własne oblicze aktora; kwadratowa energiczna twarz pod wysokim czołem i małe, przenikliwe oczy. Nie, natura nie ułatwiła Jaraczowi drogi do mistrzostwa. Dała mu krępą, niepozorną postać i pospolitą twarz, ale wyposażyła go bogato i w talent, i w siłę. W wielką siłę fizyczną i jeszcze większą – duchową.
W garderobie wrzało jak w ulu. Wrażenia, uwagi, dowcipy krążyły lekko w gęstej atmosferze, pełnej dymu tytoniowego i specyficznych zapachów teatru. Obecność „majstra” bynajmniej nie krępowała aktorów. Wiedziano, że – w swej przysłowiowej skromności – byłby mocno dotknięty, gdyby ktoś chciał uważać go za dyrektora, reżysera, zwierzchnika.
Był kolegą, najlepszym z kolegów. Choć sam małomówny, śmiał się szczerze ze wszystkich dowcipów i chętnie brał udział w „kawałach”. I teraz, w tej garderobie, pełnej na wpół ubranych szaleńców, raz w raz wybuchał śmiechem, pykając gęsto ze swej ulubionej cygarniczki.
Właśnie kolega M-cki swym grzmiącym basem opowiadał jakąś zabawną przygodę, M-cki przypadkiem dostał od natury to, czego poskąpiła Jaraczowi: wspaniałą postać, lwią grzywę i piękny głos. Ale hojność natury skończyła się na tych darach: talentu M-cki nie posiadał. Grał „warunkami”, bo i tacy w teatrze są często potrzebni.
Nagle w połowie opowiadania, drzwi garderoby otworzyły się i w progu stanął mąż o dorodnej postaci. Szeroka lśniąca gęba o starannie zakręconych wąsikach, cwikier na sznurku i dobrze opięta „sztuczkova” kamizelka na pękatym brzuszku. Reasumując – gość, którego Wiech zaliczyłby od razu do swej serii „salonowo przysposobionych jednostek”.
Z entuzjastycznym okrzykiem: – Stefek! Jaracz! Jak się masz, stary byku?! – rzucił się na szyję… M-ckiemu.
M-cki z całym stoicyzmem wytrzymał tajfun uścisków i pocałunków, po czym zmodulowanym basem zapytał uprzejmie:
– Przepraszam, pan szanowny do kogo?
– Jak to do kogo? Do ciebie! Do mego kolegi szkolnego Stefana Jaracza!…
– Przepraszam – pomyłka. Pan Jaracz siedzi nieco dalej… ot, tam – pod oknem.
Gość skonfundował się tylko na chwilę, po czym ze zdwojoną gwałtownością, rzucił się na „majstra”.
– Funiek! Jak Boga kocham! Nic się nie zmienił, byczysko stare!… Jak się masz?!… Nie poznajesz mnie?… A to ci heca!… Kolegi szkolnego z gimnazjum nie poznaje! Korytko jestem! Szymek Korytko!
– A… rzeczywiście… coś – tego… przypominam sobie… – mruczał „majster”, przyglądając się gościowi. – Proszę, niech pan siada…
– Jaki tam pan? Owszem dla innych – pan! I to pan całą gębą… Ale dla ciebie – Szymek! Korytko! Kolega z jednej klasy, z jednej ławy, panie dziejski! Piękne czasy były, co? Pamiętasz, jak zawsze od ciebie geometrię ściągałem?
Jaracz odpowiadał zdawkowo, a bystre oczka aktora zdążyły już prześwietlić i zrobić rentgenowskie zdjęcie przybysza. W skomplikowanych kartotekach wspomnień rychło odnalazła się postać lizusa i kujona Szymona Korytko. Ale kto by poznał wyrostka-sztubaka w tym zażywnym, pewnym siebie notable z Tarnowa?
Dalsza rozmowa potoczyła się, że tak powiemy – jednotorowo. Bo repliki Jaracza były krótkie, jednosyla- bowe, w rodzaju: „aa…”, „oo…”, „hm…” i „no-no…”. Najdłuższa składała się z trzech liter – „aha”!
– No, powiedz ty, Stefek! Co za spotkanie, panie dziejski!… Nie poznałem cię z początku, bo… Bogiem a prawdą… na przedstawieniu nie byłem… Pamiętasz, że nigdy nie miałem nabożeństwa do tych różnych… komedii i innych, panie, akrobacji… Ale wracałem właśnie z preferansa od radcy Mułowicza i tego… myślę sobie: zaglądnę do Stefana, do teatru, bo się świeciło… A woźny – bo to mój goniec z magistratu – powiada: – Panie sekretarzu, to już szlus z komedią, więc chyba pan sekretarz do garderoby się pofatyguje… I popatrz: tak to po raz pierwszy w życiu trafiłem, panie dziejski, do tych… zakulis!
Rozglądał się ironicznie po garderobie i pytlował dalej.
– No… nieszczególnie tu wygląda, ale… taki to i fach… Wszystko, panie dziejski, szych, blichtr i fotomontaż… Jednym słowem – złudzenie… szminka… kinkiety, jak to mówią… Hm, mój Boże! Kto by to się spodziewał, że ty…? Bo przecież w gimnazjum uchodziłeś za najzdolniejszego… Gdzie mi tam było do ciebie! A popatrz – wyrobiłem się! I to jak! Sekretarz magistratu! Nie licho co?… Pensyjka niewąska: 420 złotych miesięcznie, jak jeden grosz. Po 20 latach emeryturka pełna… No i stanowisko! Poważanie w mieście… Figura – nie w kij dmuchał!…
– A ty… – ciągnął, odsapnąwszy z lekka – mój Boże! Z takimi zdolnościami, żeby tak się tego… wykoleić!… Bo – nie obraź się – ale… między nami: co to za fach?… Włóczęga… tułaczka… wygłupianie się… Nie, nie mogę zrozumieć! Bo przecież trzeba i o przyszłości pomyśleć: nie jesteś już młody. Przepraszam – że tak mówię, ale to z dobrego serca… Aktor nie aktor, komediant nie komediant, ale zawsze kolegą, jak to się mówi – z lat pacholęcych. I co ty, biedaku, zrobisz na starość, jak już, panie dziejski, nie będziesz mógł tych różnych fikołajków odstawiać?…
Długo jeszcze pan Korytko litował się nad upadkiem Stefana Jaracza. Sześciu aktorów słuchało i czekało z niecierpliwością, kiedy „majster” wybuchnie. Ale Jaracz uśmiechał się tylko i w bystrych oczach migotały mu jakieś iskierki, zgoła niegroźne.
A kiedy do garderoby wszedł dyrektor administracyjny teatru Ateneum, Julian M., z pakietem banknotów i raportami kasowymi, „majster” – wbrew zwyczajom – zapytał go po pewnej chwili:
– Juleczku, jak tam poszło dzisiaj? Ile na mnie wypada ? – i jednym niedostrzegalnym mrugnięciem zdążył już poinformować administratora, o co mu idzie.
W tym zespole ludzie zgrani byli jak najświetniejsza orkiestra symfoniczna. Toteż dyr. M. już wiedział, co czynić. Najpoważniej w świecie sprawdził raport kasowy i położył przed Jaraczem sporą kupkę grubych banknotów.
– Dla mistrza za dzisiejszy wieczór wypada 2735 złotych.
– O! a cóż tak mało?…
– Dziś było dużo zaproszeń bezpłatnych. Za jutro mogę gwarantować, że wypłacę nie mniej jak 4000.
Pana Korytkę zatkało. Wybałuszonym karpim okiem spoglądał to na Jaracza, to na pieniądze.
„Majster” spokojnie ładował banknoty do portfelu.
– Przepraszam cię… kochany Stefanie, ale… nie zrozumiałem…
– Czego nie rozumiesz, kochany Szymonie?…
– To… te wszystkie pieniądze… zarobiłeś dzisiaj?… Za ten jeden wieczór?…
– No tak. Mało, co?… Cóż robić?… Małe miasto… dziura prowincjonalna. Ale to nic! Odbiję się we Lwowie, w Krakowie, w Katowicach… Tam zgarnę najmniej po 5000 za wieczór.
– I te wszystkie pieniądze są dla ciebie?… dla ciebie samego?
– No, nie bardzo. Mam przecież rodzinę, dom, obowiązki społeczne… Ale nie mówmy o tym… Co to jeszcze chciałeś mi powiedzieć?…
– Ee… już chyba nic… No, to już pójdę…
– Może zjesz ze mną kolację ? Wypilibyśmy jaką butelczynę…
– Dziękuję… ja nie piję.
– Szkoda! Bo ja piję… No to wypiję dziś za nas obydwu… Za twoją i za moją karierę. Bądź zdrów, Szymonie Korytko!
Gość wybiegł jak oparzony. Długo w ślad za nim biegł serdeczny śmiech czeladników i „majstra”.
Zdjęcie wprowadzające: Stefan Jaracz w scenie z filmu Księżna Łowicka (1932). Źródło: Koncern Ilustrowany Kurier Codzienny – Archiwum Ilustracji / NAC.