„Muza 10-ta”
15 października 1926, nr 1

„Muza 10-ta” 1926, nr 2
PROFESOR WARSZAWSKIEJ AKADEMII SZTUK PIĘKNYCH P. TADEUSZ PRUSZKOWSKI, jeden z najbardziej utalentowanych malarzy młodego pokolenia od dawna był gorącym wielbicielem kinematografu, a jednocześnie jednym z nielicznych artystów-plastyków, rozumiejących całą doniosłość sztuki kinematograficznej i bezpośredniego w niej udziału malarzy. Z tym większym zadowoleniem podajemy do wiadomości, iż prof. Pruszkowski z miłośnika przekształca się obecnie niemal na fachowca, bo oto podczas wakacji prof. Pruszkowski dokonał w Kazimierzu nad Wisłą, gdzie spędza lato wraz z licznym gronem swych uczniów, szeregu zdjęć własnym aparatem, próbując w ten sposób swych sił jako operator, reżyser i inscenizator. Z drobnych scenek urosła dwuaktowa komedia wykonana przez młodych malarzy i malarki na tle przepięknej architektury starego Kazimierza i krajobrazów nadwiślańskich. Prof. Pruszkowski traktuje swe nowe umiłowania bardzo poważnie. Jest nawet mowa o filmie dłuższym w którym udział mają wziąć najpopularniejsze osoby ze świata literackiego. Jesteśmy szczęśliwi, mogąc zakomunikować naszym czytelnikom, że już w następnym numerze prof. Pruszkowski wypowie się o swym stosunku do kinematografu, o próbach stworzenia własnej artystycznej wytwórni i zaprezentuje pierwsze zdjęcia swego filmu.
Jak robiłem swój pierwszy film?
Tadeusz Pruszkowski
„Muza 10-ta”
2 listopada 1926, nr 2

ZAWSZE byłem wielkim amatorem kinematografu i po długoletnim „passywnem” oddawaniu się tej namiętności zauważyłem, że największą przyjemność sprawiają mi obrazy, w których pierwiastek plastyczny, to znaczy: oryginalność lub piękno fotograficznego ujęcia, są specjalnie udane, cieszyły mnie po prostu znacznie więcej od obrazów, opartych tylko na wymyślności scenariusza lub grze, najlepszych nawet aktorów.
Zrodziło się tedy we mnie podejrzenie, że sztuka kinematograficzna jest dziedziną, zbliżoną raczej do sztuk plastycznych, aniżeli do teatru, do którego, zwłaszcza na początku, usiłowano ją zbliżyć za wszelką cenę.
Postanowiłem zdobyć odpowiedź drogą własnych doświadczeń.
Rozumiałem, że przede wszystkim należy poznać techniczną stronę, tzw. „operatorstwo kinowe”. Bo czyż nie operator decyduje w głównej mierze o takim, czy innym „fotograficznym ujęciu” sceny, czyż to nie on działa przy pomocy diafragmy, wzmacniając i osłabiając obraz? I już wiedziałem, że to od operatora zależy wydobycie maksymalnej ilości tych czynników, które decydują o plastycznym wyglądzie projekcji.

„Muza 10-ta” 1926, nr 2
Tak się złożyło, że Departament Sztuki jest w posiadaniu aparatu do zdjęć filmowych syst. Debrie, który został mi wypożyczony na czas letnich miesięcy.
Tak się złożyło – ale to już nie przypadkowo bynajmniej – że lato spędzam wraz z kilkudziesięcioma mymi uczniami z Akademii w Kazimierzu nad Wisłą, gdzie malujemy wszystko, co można, a nawet – przyznaję bez skruchy – i to, czego malować nie należy. Moi uczniowie – to wesoła banda, która już niejednokrotnie po przez uzdolnienia fachowe, przemycała swoje talenty aktorskie. Szopka doroczna, niedawny obchód „wyświęcania” jednego z kolegów, wszystko to dawało niejaką pewność, że ta rodzina wesołków zaadoptuje bezdomną muzę ekranu, niedostatecznie pewną swego pochodzenia. Bo to teatr odżegnywa się od wszelakiego pokrewieństwa, literatura też nie bardzo rada, więc może plastyka?…
Kiedyś, przed laty, w czasach, doprawdy, przedhistorycznych, bo gdzieś około 1912 roku, przypadkowo – błogosławione miech będą przypadki, brzemienne w następstwa tak groźne – byłem obecny przy wyświetlaniu, nie zmontowanego – jeszcze i już nigdy potem, – filmu na temat Potopu sienkiewiczowskiego. Działo się to w Sfinksie. Bardzo mnie to interesowało, ale nic się na tym nie znałem i wszystkie moje wiadomości o „operatorstwie” ograniczały się do tego, że… „w ogóle kręci się korbką”…

„Muza 10-ta” 1926, nr 2
To też, kiedy dostałem ów aparat z Departamentu, spędziłem przydługą godzinę na oglądaniu aparatu i raczej domyślaniu się jego przyszłych funkcji.
Żadnego „sposobu użycia” nie dołączono, a do fachowców nie pozwalała mi zwrócić się wrodzona skromność. Domyślałem się wszystkiego… prawie wszystkiego. Bo po „wykręceniu” około dwustu metrów negatywu, dowiedziałem się, znowuż przypadkowo (nie nadużywam tego słowa, Bóg mi świadkiem) od p. Daneckiego, w Labor-filmie, gdzie wywoływano moje negatywy, o tern, że pewna filuterna lupka w aparacie służy do nastawiania na ostrość przez taśmę… To odkrycie napełniło mnie niewysłowioną radością… A przecież okazało się, że moje „200 metrów”, zdjęte w zupełnej nieświadomości „lupki” – są zupełnie dobre i zdatne do użytku!…
Odkryciem Ameryki było dla mnie również, istnienie tzw. kluski, która powstaje ze „zdrapywanej emulsji w zbyt ciasnej ramce”. Zanim domyśliłem się istnienia tej potrawy – tak prozaicznej, a tak niebezpiecznej w aparacie kinowym – kręciłem „na siłę”, tak długo, aż mi się perforacje w taśmie przerwały. Z jakimi trudnościami było połączone kręcenie w tych warunkach, może ocenić tylko… Edison. Trudno, to są niedole wynalazcy!… Więc „kręcę”… Ale co?… Właściwie miałem zamiar dla wprawy zdjąć nieco z tych piękności, których jest pod dostatkiem w Kazimierzu nad Wisłą. Tymczasem… po puszczeniu na ekran kilkudziesięciu metrów moich zdjęć, przekonałem się, że nie święci garnki lepią…
Więc się ulepiło… i to już w szybkim tempie.

„Muza 10-ta” 1926, nr 2
Dwaj moi uczniowie, pp. Topolski i Jarkowski, którym zaproponowałem zrobienie własnego filmu sporządzili scenariusz, obliczony zresztą na króciutki obraz.
Omawiany na wesoło scenariusz rozrastał się, a typ groteskowego filmu był z góry przesądzony zarówno ze względu na wykonawców-urwisów „pierwszej konstelacji”, jak i moje zdecydowane upodobanie do Dickensa, Marka Twaina i innych Moralistów. Panny: Janina Konarska i Teresa Roszkowska, malarki, były predestynowane przez hojną naturę do pierwszych ról, p. Kanarek, także malarz, ze względu na nazwisko i wybitną powagę, nielicującą co prawda z zawodem i młodym wiekiem, naturalną koleją rzeczy wyrósł na bohatera, a pan Marian Szymanowski, od dawna dźwigający brzemię własnego malarskiego talentu i poważnie obciążony dziedzicznością (rodzice aktorzy) aż drżał z radości, że i on „potrafi na płótnie”… Inni wykonawcy? Radosna, młoda brać malarska i poważne – tak! – osoby na stanowisku. A więc architekt p. Łapiński i pewien dyrektor banku, konspirujący swe nazwisko ze względu na rodzinę i… ekonomiczne położenie kraju. Świetnymi aktorami była ludność Kazimierza, otrzaskana z malarzami od dawna, poza tym psy, koty, gęsi, cielęta… no i sam Kazimierz nad Wisłą.
To najlepszy, najznakomitszy polski aktor filmowy! Mówię to bez żadnej przesady! Woda, skały, wąwozy, architektura… i wszystko za darmo!
Zaczęliśmy kręcić. Tymczasem… wielkie, oficjalne portrety w Warszawie, dorywcze przyjazdy. Słońce jest, słońca niema. Kręcę mimo wszystko… Dokręciłem. Mój pierwszy film Szczęśliwy wisielec, czyli Kalifornia w Polsce już istnieje. Powstał z współpracy amatorów, którym otuchy dodawał zapał, cudny Kazimierz, jeden architekt i jeden zakonspirowany dyrektor Banku.
I co z tego wyszło?
Józef Brodzki
„Muza 10-ta”
2 listopada 1926, nr 2

„Muza 10-ta” 1926, nr 2
NIE MA takiej rzeczy, której nie potrafiłaby dokonać prawdziwa pasja, zwłaszcza jeżeli nią jest obdarzony malarz! Malarz, na przekór wszelkim przewidywaniom, potrafi być doskonałym mężem, ojcem, a jeżeli się uprze to i dziadkiem. Potrafi być rozumny i interesujący, nie- tylko „plastycznie” i przy udziale pędzla, palety i wódki… Potrafi zresztą być tak uparty, że całe życie smaruje chleb farbą olejną i tym żywi się, maluje, a 200 lat po własnej śmierci zmusza ludzi do płacenia bajońskich sum za swoje ,,uparte obrazy”… Malarz wszystko potrafi. To przeświadczenie utarło się w pewnych sferach i dlatego bez żadnego zdziwienia dowiedziałem się o tym, że „Pruszkowski – kręci”. Znając jego prawy charakter, z góry wiedziałem, że może być mowa tylko o jakiejś korbie.., Ale żeby kinematograf?… Uporczywe przyglądanie się rozmaitym twarzom, nie- nadającym się absolutnie do reprodukcji, przypisywałem nałogowi portreciarza, który „przymierza się” do byle jakiego facies, a przecież w tym kryła się zupełnie inna, tajona namiętność! Któregoś dnia, Pruszkowski z pozornie obojętną miną (ten człowiek umie panować nad sobą) oświadczył mi: „Jutro, w Splendidzie, o pierwszej”.

„Muza 10-ta” 1926, nr 2
„Więc już tak daleko zaszło, że Szanowny Pan Profesor, wśród białego dnia do kina chodzi?…”. „Nie! Mój Wisielec. Niech pan przyjdzie zobaczyć brulion, przed montażem”.
Infekcja puściła korzenie głęboko. W użyciu są techniczne wyrażenia. Niedobrze.
Poszedłem. Widziałem. Jest bardzo dobrze!
To zdumiewające, a przecież takie zrozumiałe, Utalentowany malarz zabiera się do kina. Oko ma „nastawiane” przez najlepszego optyka – talent patrzenia „plastycznie”. Wszystko widzi, każdy kontrast, każde uwypuklenie, czy przerysowanie. Wybiera teren. Kazimierz nad Wisłą. Trzeba było być ślepcem, ażeby nie odkryć dotychczas tych skarbów. Było to już sto razy w rozmaitych pejzażach i ,,obrazkach z natury” – ale przecież to jest polska Sierra-Nevada. Kapitalne złomy wapienne, tyle razy widziane w amerykańskich obrazach, rozlewna tafla wiślana, piasek, błyszczący w słońcu, niemal jak śnieg, zbocza gór, no i te domy na rynku, czy śpichlerze, czy kościół, czy wreszcie najbardziej groteskowa, jak gdyby umyślnie budowana biedota małej mieściny! Wymarzone tło dla każdego obrazu, a cóż dopiero dla Szczęśliwego wisielca, czyli polskiej Kalifornii.
Więc scenariusz, więc aktorzy, więc jeszcze typ, charakter tego filmu? Jego techniczne walory?… Techniczne to znaczy pod względem doskonałości zdjęć, film Pruszkowskiego jest zaprzeczeniem, t. zw. zdjęć w sztucznej atmosferze, czy to w atelier, czy na tle budowanych dekoracji.

„Muza 10-ta” 1926, nr 2
To, co uderza w tym filmie przede wszystkim, to jego świeżość, prawdomówność, jeżeli się można tak wyrazić – tła! Wszystko jest prawdziwe: i oświetlenie, i gest, i tło, i akcesoria, tym zabawniejsza jest akcja, groteskowo-poważna, nabrzmiała tragizmami, które rozpryskują się w zetknięciu z życiem, jak radosna, filuterna bańka mydlana. Jeżeli czyjaś twarz jest przyciemniona, to dla tego, że słońce za mocno świeciło, jeżeli czyjaś ręka mignęła zbyt szybko to dlatego, że gest radości był tak porywczy! I to jest właśnie tak urocze, tak pociągające w tym filmie. Technicznie obraz jest bardzo dobry – przecież to pierwszy raz! – Aktorsko?… Panie malarki, jedna na swojsko, – druga egzotycznie, to przemiłe niespodzianki. Zwłaszcza to krajowa piękność z wysp Samoańskich. Na piasku wygląda, jak z obrazu Gaugin’a. Panowie malarze? Świetna dysproporcja, tak naturalna, pomiędzy ekspansywnością p. Kanarka, niefortunnego poszukiwacza „najlepszego miejsca na śmierć”, a wyborną, flegmatyczną powagą p, Szymanowskiego, nasuwa najbliższe porównanie: Keaton, Patachon, Raymond Griffith! Oczywiście, jeszcze w pieluszkach, mimo szanownego wieku wykonawców, ale wieleż możliwości? Inni aktorzy? Świetny lirnik (naturalny, można oglądać i dotykać), znakomite cielę (nie należy dotykać!), pyszny pan w cylindrze. Wszystko to bez jednego pociągnięcia szminki, bez blagi, na wesoło, jak Bóg da! Scenariusz, jaki mogli wymyśleć młodzi malarze na urlopie, w słońcu, w wodzie, na piasku, z ładnymi koleżankami i… bez pieniędzy, mógłby zawstydzić niejednego oficjalnego humorystę. Kalifornia, kopalnie złota tuż pod Warszawą! I obraz sprzedany za 100 tysięcy dolarów! Te marzenia golców realizują się w filmie Pruszkowskiego.
Zdjęcie wprowadzające: Janina Konarska i Eliasz Kanarek w jednej ze scen filmu Szczęśliwy wisielec, czyli Kalifornia w Polsce. Źródło: „Muza 10-ta” 1926, nr 2.