W.K.
„Kino”
12 marca 1939 roku, nr 11
„Czy po ulicy chodzę szumnej,
Czy wchodzę w tłumny, Boży dom,
Czy śród młodzieży bezrozumnej –
Zawsze oddaję się mym snom”…
Jak dzwon odlany z najszlachetniejszego metalu brzmią w pięknej intonacji Wyrzykowskiego słowa wieszcza, w których tak wyraźnie wyczuwa się jego osamotnienie wśród tysiącznego tłumu, jego wieczny ból i tęsknotę… Nie wiem, czy jest to zasługą Iwaszkiewicza, czy wspaniałego przekładu Tuwima, czy istotnie pięknej dykcji aktora i jego głębokiego głosu dość, że wiersz Puszkina drga przez dłuższą chwilę w powietrzu, jak brzęk struny.
Doznajemy dziwnego wrażenia: przecież to Puszkin taki, jakiego znamy ze starych wizerunków, z wyblakłych sztychów i drzeworytów. Tego wrażenia nie rozproszy nawet przypomnienie, że poeta w rzeczywistości był brzydki, a ten, którego oglądamy na scenie – ma piękną głowę. Trudno nawet określić na czym polega to zdumiewające złudzenie, bo przecież nie tylko doskonałą charakteryzacją zostało wywołane, ale jest ono niezaprzeczone. Zapominamy, że wiele lat dzieli nas od czasu, gdy geniusz światowej sławy męczył się w ciężkiej atmosferze caratu i tworzył w warunkach wyjątkowo nieprzyjaznych dla poety.
Zwierzam swoje obserwacje Wyrzykowskiemu nazajutrz, w zacisznym „home”, zastrzegając się, że to nie są spostrzeżenia „fachowca”, że to tylko po prostu wyczucie zwykłego widza…
– A wie Pani, że tego samego zdania był Iwaszkiewicz i Tuwim.
Rozmawiamy o sztuce teatralnej. Artysta zapala się coraz bardziej, widać, że kocha ją, że stanowi ona treść jego życia.
Klasyczny repertuar Wyrzykowskiego jest bardzo bogaty. Oto snują się przed moimi oczami sylwetki jego ról, jak z przetasowanej talii kart: Hr. Gloucester w Królu Lirze, Kordian Szczęsny w Horsztyńskim, Król Edyp w Maszynie piekielnej Cocteau, Napoleon w Mężu opatrznościowym, wreszcie Puszkin w Maskaradzie. A w dniach najbliższych – Mazepa. Bardzo przyjemnie rozmawia z tym artystą, co jest, oczywiście, całkowicie jego zasługą. Nie czuje się absolutnie trudności w nawiązywaniu nowych tematów. Przerzucając się z jednego tematu na drugi, potrącamy z lekka o film.
Po raz pierwszy spotykam się z takim ustosunkowaniem się artysty teatralnego do X-ej Muzy. Zazwyczaj ludzie teatru traktują ją nieco z wysoka, protekcjonalnie, jak niekochanego, ale złotodajnego męża. Milczą dyskretnie albo szybko przechodzą na inny temat.
Z Wyrzykowskim mówi się o filmie w sposób bardzo interesujący. Artysta wypowiada zdanie, które notuję sobie w pamięci, bo bardzo mi ono odpowiada. Nieraz zastanawiałam się nad tym i dochodziłam do tego samego mniej więcej wniosku.
Moim zdaniem – twierdzi artysta – film podciągnął scenę. I to nie tylko pod względem technicznym, choć już dziś nie zbywa się publiczności tekturowymi dekoracjami, chwiejącymi się za każdym silniejszym poruszeniem, i namalowanymi oknami… Nie maluje się klombu, który ma zastąpić „piękny park”. Publiczność przyzwyczaiła się do oglądania w kinie wspaniałych wnętrz i pięknych plenerów – scena więc musi starać się, aby za filmem choćby w minimalnym stopniu nadążyć. I istotnie widzimy już pewne zmiany pod tym względem. Weźmy choćby Zemstę za mur graniczny, w której ostatnio pokazano nam mur, do złudzenia przypominający mur prawdziwy.
Ale nie tylko w tej dziedzinie zaznaczył się wpływ filmu na teatr. Artyści, którzy przedefilowali przed obiektywem filmu a obiektyw wymaga od aktora gry bardziej skupionej i o wiele subtelniejszej na scenie grają „w sposób ostrożniejszy”, jeśli się tak można wyrazić. Artysta widzi się na ekranie i orientuje się w błędach, popełnianych w mimice, bo najlżejszy grymas, nie odpowiadający nastrojowo czy psychologicznie „mówionej kwestii”, razi w pierwszym rzędzie samego aktora. Ekran daje więc aktorowi możność kontroli. Poczynione spostrzeżenia może potem wykorzystać przy opracowywaniu nowej roli. Tak, scena musi się więcej liczyć z publicznością od czasu, gdy film zajął stanowisko, jeśli nie równorzędne z Melpomeną, to w każdym razie zaraz bliziutko niej.
Można by tak jeszcze długo, do nieskończoności, rozmawiać w tym tak bardzo przyjemnym nastroju, gdyby… gdyby nie nieubłagany chronometr, przypominający, że czas ucieka, a obowiązki czekają na nas…
Po takiej rozmowie poza satysfakcją osobistą, kiedy patrzymy później na aktora na scenie, lepiej go jakoś rozumiemy, wydaje nam się bliższy, innymi oczami spoglądamy na niego.
Zdjęcie wprowadzające: Marian Wyrzykowski. Warszawa. Teatr Syrena – Sztuka Gorący uczynek, 1964. Źródło: NAC