W odległym zakątku Warszawy, w odległej dzielnicy willowej, znajduje się jednopiętrowy, jasnoszary domek, otoczony dookoła ogródkiem.
To rezydencja Zuli Pogorzelskiej. Dzwonię do furtki i po kilku sekundach przekraczam wrota „paradis’u”. Inaczej bowiem trudno jest nazwać to urocze mieszkanko.
Już na sam widok gustownie urządzonego, nowoczesnego hallu, orientuję się, że pani domu musi być wzorową gospodynią i czynną „robotnicą”.
Ład, porządek i dobry smak – daje się zewsząd zauważyć. Przemiła p. Zula zdaje się być zadowolona.
– Cieszy mnie bardzo – mówi ze śmiechem – że podoba się pani moje gniazdko. Tyle w nie wkładam pracy i serca. Lubię dom i dlatego staram się zawsze jak najprzyjemniej i najdokładniej go sobie urządzić.
– Sądząc z opowiadania. Pani jest domatorką?
– O tak, potrafię całymi dniami nie wychodzić, a kiedy mam dobrą książkę, to niczego mi do szczęścia nie brak.
– Czy pani jest zupełnie zdrowa? – pytam wiedząc, że rzez pani Zula przez pewien czas narzekała na zdrowie.
– Czuję się obecnie o wiele lepiej. Chciałabym obecnie jeszcze wyjechać na kilka tygodni do Krynicy, a później wrócić na scenę. Stęskniłam się za nią…
– A do filmu wróci pani?
– Z pewnością. Film szalenie lubię, niemniej niż rewię. Oby tylko rola była odpowiednia. Nie chciałabym być na ekranie „czupiradłem”, ale pragnę się nareszcie zobaczyć w wykwintnej, wieczorowej toalecie, elegancko zaondulowana, no i nie na terenie kuchni, lecz salonu Voila! Nie wyobraża sobie pani jaki ja mam „apetyt” na taką dobrą i wesołą komedię – Byłabym w swoim żywiole.
Pomimo szalenie miłej pogawędki zmuszona byłam spojrzeć na zegarek. Czas naglił. Poprosiłam jeszcze o fotografię i pożegnałam przemiłą rozmówczynię.