Joseph Delmont
Zwierzęta w filmie

Józef Delmont
Wydawnictwo M. Arcta (1928)
W roku 1902 wiedeńczyk, Hein Möller, przyjął posadę zarządzającego dużą hodowlą strusi w stanie Wirginia Ameryki Południowej. Najlepszą parę strusi wylęgowych Hein ochrzcił mianem Jana i Edwarda Straussów. Trudno odgadnąć, czy para poczytała to sobie za honor. Hein złościł się nieraz i mruczał pod jasnym wąsem długie kazania pod adresem Jana i Edwarda Straussów. Bo też ptaki były głupie nad wyraz.
Pewnego ranka Hein stał wśród ogrodzenia u Jana i Edwarda. Na skrzynce z pokarmem stał fonograf, wałek kręcił się w kółko, a z głośnika fonografu lały się tony nieśmiertelnego walca: Nad pięknym, błękitnym Dunajem. Złociste, słoneczne rano, pełne aromatów rozkwitu i wzrostu. Pies wył, ptaki szczebiotały i śpiewały, stadko wróbli odbywało wiec przeplatany bijatyką. Hein stał zatopiony w sobie i wsłuchiwał się w melodyjne dźwięki walca. Jan i Edward Straussowie nie zwracali najmniejszej uwagi na sławne w całym świecie tony ich imiennika. Pożerali krzemienie, etykiety od flaszek, małą podkowę, która odpadła od buta Heinami inne smakołyki.
Hein wpadł w złość. Odstawił fonograf i zaczął kląć. Stanął przed Edwardem i Janem Straussami i potrząsał pięścią.
– Człowieku! Edwardzie i ty gapiowata pokrako. Głupie ptaki, nie jesteście w stanie zrozumieć muzyki waszego brata. Tępe durnie!
– Ależ Heinusiu, czemu wymyślasz tak zjadliwie głupim zwierzakom. Patrz no tu lepiej. Czy widzisz bilet wizytowy? Tam jest taki śmieszny Amerykanin z New Yorku, ma list do ciebie i chce z tobą mówić.
Żona Heina, Sidi, zbliżyła się i podała mężowi wąski bilet wizytowy:
JÓZEF DELMONT
A. B. FILM
NEW YORK.
– No tak, ale czego on chce ode mnie?
– Tego nie wiem, pomów no z nim.
– Pan Möller?
– Yes.
– I am Director of the american Biograph Comp. of New York.
Hein patrzył na gościa, a potem znów na bilet.
– Gadaj że, Hein, nie stój tak, jak malowany Turek.
Porwałem się, jak błyskawica. W uchu zadźwięczały mi tony ojczyste, prawdziwy dialekt wiedeński. O tysiące mil od ojczyzny.
– Co – zawołałem – pan jest z Wiednia?

– Jezus, Maria, Józef, pan jest wiedeńczyk. O jej, o jej. Wiedeńczyk. A jej! Nigdy bym tego nie pomyślała. Przyjęłam pana za dystyngowanego cowboy’a z powodu wielkiego kapelusza. – Oczy jej błyszczały radośnie, składała dłonie raz po raz. Po jej grubych, różowych policzkach potoczyły się łzy. – Może pan przynosi pozdrowienie od matki i ojczyma? Jak powodzi się moim braciom?
– Bardzo żałuję, ale przeszło od dwudziestu lat nie byłem w Wiedniu, – musiałem przerwać potok wymowy mojej rodaczki.
Hein Möller był bardzo zdziwiony, dowiedziawszy się, o co chodzi. Miałem sfilmować jego strusie. Nie wiedział, co to znaczy. Nie był nigdy w kinie, znał je tylko z gazet i opowiadań.
Przed laty widziałem w Afryce południowej kafrów jeżdżących na strusiach i chciałem sfilmować taką jazdę ze ściganiem, z łapaniem strusiów i napadem na farmę strusiów dwóch lwów oraz innymi okolicznościami, towarzyszącymi takiej sytuacji. Mieliśmy pozwolenie od właścicieli farmy. Za możliwe szkody odpowiadała wytwórnia filmowa.
Frau Sidi była porwana, entuzjazmem. Pierwszą jej troską było, czy film trafi do Wiednia.
Zadepeszowałem i po trzech dniach przybyli moi ludzie.
Jak zawsze: bohater, intrygant, dalej intrygantka (w Ameryce zwana „the vamp”, skrócenie od wampir), potem gruby komik, starszy pan i starsza dama do roli „spinster” (starej panny). Wreszcie dwaj operatorzy i dozorca lwów.
Lwy wyglądały staro, zapewne jeszcze na rzymskiej arenie uczestniczyły w walkach gladiatorów i pożeraniu chrześcijan. Jeden z nich, imieniem Książę, nie miał sierści na piersi, wobec tego komik nasz twierdził, że lew ten chadzał w zaprzęgu Marka Aureliusza i wytarł sobie sierść od uprzęży…
Jedno było pewne: oba lwy, Książę i Gillet, spały co najmniej 23 godziny na dobę, a przez resztę czasu jadły i załatwiały inne sprawy. Przypuszczałem, że ani my, ani strusie nie potrzebują się lękać tych lwów.

W przeddzień zdjęcia bohater i intrygant musieli nauczyć się jeździć na Janie i Edwardzie Straussach. Łatwiej było to powiedzieć, niż wykonać. W scenariuszu stało: 147. Angela wypada z lasu, Eugeniusz (bohater), chwiejąc się z wyczerpania, idzie przez step, nagle pędzi stado strusiów. Eugeniusz wydobywa resztę sił, biegnie ku stadu, wskakuje na dużego ptaka i ucieka na nim. Angela, intrygantka, wywołuje z głębi lasu intryganta i każe mu udać się w pogoń. Wtedy ten łapie jednego strusia na lasso i jedzie za Eugeniuszem. Intrygantka pędzi za nimi konno. Eugeniusz wpada w ostatniej chwili do domu ubóstwianej, gdzie gruby ojciec udziela błogosławieństwa, i tak dalej… Zaraź na początku zaszło małe nieporozumienie między Edwardem Straussem a intrygantem. Przypisałem to usprawiedliwionemu oburzeniu Edwarda Straussa, któremu Hein Möller, wymyślał za niemuzykalność i który przypuszczalnie nie był wart nosić imię swego znakomitego kuzyna. Intrygant, zwany Sousa, przy pierwszym zbliżeniu się do Edwarda Straussa, otrzymał takie kopnięcie w brzuch, że odleciał na jakieś dziesięć metrów w piasek. Na próżno spróbowawszy przeliczyć gwiazdy, które mu się roiły przed oczami, Sousa poprosił o trochę whisky. Kto nigdy nie był kopnięty przez strusia, niech nie pożąda tego eksperymentu. W siłę strusia wierzy się tylko wtedy, gdy się ją poczuło. Eugeniuszówi lepiej poszło z Janem Straussem. Dwóch ludzi trzymało Jana, podczas gdy Eugeniusz, szlachetny jeździec, sadowił się na jego grzbiecie. Hein Möller pouczył kawalerzystę, jak się ma zachowywać, po czym puszczono Jana Straussa.
Ptak pobiegł linią zygzakowatą, symetryczną, bez zarzutu. Biegł coraz prędzej, wzdłuż ogrodzenia. Nagle Edwardowi Straussowi przyszło do głowy podbiec do Jana. Najwidoczniej planował jakąś nikczemność, bo zaledwie dosięgnął Jana, gdy ten nagle stanął i jeździec, ulegając prawu bezwładności, wykonał salto-mortale ku przodowa, przeleciał przez płot i ugrzązł w olbrzymim krzewie kaktusowym. Grube kolce weszły bez przeszkody w miękkie części biednego Eugeniusza. Oba strusie zaczęły zaraz jeść w spokoju ducha, przy czym podstępny Edward ze smakiem połknął pudełko od sardynek.
Złapanie na lasso też nie było drobnostką. Dwukrotnie, pętla spadała na całego Edwarda, a Sousa spadał na nos, za trzecim razem pętla leżała nad ciałem i Edward rozpoczął bieg okrężny z Sousą dokoła placu.
Zrobiliśmy próby w kraalu, na zewnątrz, z dużym stadem, ale wyszło jeszcze gorzej. Powróciliśmy zatem do braci Straussów. W ciągu ośmiu dni postąpiliśmy o tyle, że mogliśmy zacząć Stunts (Sensacje); Edward i Jan stali się posłuszniejsi. Wszystkie inne zdjęcia były już porobione.

„Neues Wiener Tagblatt”
27 października 1910 roku
Sousa przysiągł święcie i uroczyście, że skręci kark Edwardowi Straussowi, jeżeli ten nie da mu dosiedzieć na swoim grzbiecie. Eugeniusz chciał użyć triku, by wsiąść bez przeszkody na Jana Straussa. Umówił się z Heinem Molierem, aby trzymał Jana na linie drucianej, uniemożliwiając mu ucieczkę. Ja miałem znacznie lepszy pomysł, a mianowicie, żeby Eugeniusz wmieszał się w przebiegające stado Strusiów; wówczas mieliśmy zrobić zbliżenie, na którym widać było tylko głowę i korpus ptaka trzymanego za nogi przez czterech ludzi, leżących na ziemi. Wtedy jeszcze raz mięliśmy przepędzić stado, ale przez przedni plan, żeby nie było widać ludzi, trzymających Jana Straussa za nogi. Pierwsze zdjęcia udały się. Wyczerpany Eugeniusz chwiejąc się na nogach, wyszedł z lasu, szukając drogi do ucieczki! Stado strusiów, pędzone przez Murzynów, będących poza polem widzenia, przeleciało jak burza i widać było, jak Eugeniusz wbiegł w jego środek. Obraz wyszedł doskonale. Kopnięcia w brzuch, które Eugeniusz dostał od pewnej pani strusiowej i które odrzuciło go na siedem prętów poza pole widzenia, nikt nie zauważył, prócz samego Eugeniusza. Masaż wewnętrzny przy pomocy kwaterki whisky przywrócił znów rześkość naszemu bohaterowi.
Po kwadransie odpoczynku zaczęliśmy znowu. Jan w żaden sposób nie chciał znieść ośmiu rąk Murzyńskich na swych nogach, ale musiał się poddać.
Na koniec uporaliśmy się z tym i mogliśmy wsiadanie jeźdźca kręcić w zbliżeniu. Raczej chcieliśmy, ale nie mogliśmy, bo zastrajkowały inne strusie, które mieliśmy pędzić obok. Nie wiadomo, jaki był tego powód, ale bojaźliwe ptaki pochyliły ku sobie głowy i odbywały konferencję. Hein Möller pobiegł do domu i przyprowadził czekoladowego pudla Nelsona.
– Huź ha, mój chłopcze, – krzyknął do Nelsona, popychając go ku strusiemu wiecowi. Nelson zaczął wściekle ujadać, co nie spodobało się jednemu ze strusiów, bo ujrzałem nagle, jak pudel mignął w powietrzu i uderzył w brzuch naszego komika. Nie uwierzyłbym nigdy w życiu, że grubas jest w stanie z tak błyskawiczną szybkością kiwnąć głową, jak to uczynił po ugodzeniu w brzuch; nie uwierzyłbym, gdybym nie ujrzał na własne oczy. Właściwie nie można powiedzieć ,,kiwnąć”, bo głowa raz tylko przechyliła się naprzód, z ust trysnęła mu brunatna fontanna whisky na sierść Nelsona. Po czym ponieśliśmy „trupa” grubasa do domu, gdzie Frau Sidi zabrała się do niego i zastosowała ze skutkiem ożywcze zabiegi.

Nelson przyjął podstępną napaść bardzo źle. Strząsnął whisky ze swej sierści, szerząc dokoła przyjemny zapach, i skoczył na najbliższego strusia, wieszając mu się u ogona. To obudziło życie w stadzie, które przebiegło koło aparatu, porywając za sobą Jana Straussa i jego jeźdźca. Nikt nie zauważył przy wyświetlaniu, że u ogona strusia był uczepiony brunatny pudel, z takim pośpiechem olbrzymie, ptaki odegrały tę scenę. Poza polem widzenia Jan strząsnął swego jeźdźca w trawę. Scena rzucania lassa z Edwardem Straussem i Sousą, na szczęście, udała się od razu. Co prawda, Edward próbował zrzucić niemuzykalnego Sousę, ale ten dał mu dobrą nauczkę.
Na tym skończył się trud dzienny. Te siedem scen zajęły nam cały dzień. Na następny dzień przeprowadziliśmy sceny pościgu, ale mieliśmy wiele trudności. Po południu lwy miały napaść na stado strusiów i na dwóch jeźdźców. Wszystko poszłoby jak z płatka, gdyby nie złote serce wiedeńskie.
Obydwom lwom matuzalom kazałem pościć dwa dni zamiast jednego, jak zwykle, aby obudzić w nich trochę życia. Popełniłem niezręczność i opowiedziałem o tym Frau Sidi, która głośno wyraziła swą litość.
– Jezus, Maria, biedne zwierzęta mają pracować, a dwa dni zostawiają je bez jedzenia.
Nie przeczuwałem, że rano, kiedy kręciliśmy, Frau Sidi zużyła prawie całe jagnię na okarmienie lwów.
Skutki były katastrofalne.
Kiedy wszystko było gotowe i klatki stanęły otworem, oba lwy nie ruszyły się z miejsca, leżąc sobie wygodnie i ani myśląc opuszczać swego schronienia. Dobrotliwe przekonywani przy pomocy żelaznych wideł nie pomagało. Straciłem cierpliwość. Kazałem zwilżyć wiązkę słomy, zapalić i puszczać dym do klatki. Gillet wyszedł, ale poza obrębem obłoku dymu położył się w trawie. Książę nie ruszał się; wtedy kazałem kilku ludziom podnieść klatkę i wytrząsnąć z niej tchórza. Książę ześlizgnął się wraz ze słomą i trocinami na trawę, ale natychmiast wbiegł do klatki, gdy tylko postawiono ją w pozycji poziomej. Byłem w rozpaczy. Obaj „królowie” zwierząt nie objawiali najmniejszego animuszu. Sidi sama się zdradziła. Stała w pewnym oddaleniu i zawołała na lwy:
– No, wy nicponie, dlaczego nie chcecie pracować? Dałam wam dobrego papu.
Wiedziałem już dosyć. „Papu” Frau Sidi o złotym sercu wiedeńskim, narobiło mi tego kłopotu. Po godzinnym odpoczynku wypędziliśmy lwy gwałtem z klatek. Książę, zmęczony ciągłym dokuczaniem, zaczął mruczeć.
Oba lwy leżały sobie spokojnie w wysokiej trawie.
Operator kręcił zbliżenie „czających się lwów”.

Kazałem przypędzić na to miejsce strusie, ale i to nie poruszyło dwóch walecznych lwów. Strusie również nie zwracały na lwy najmniejszej uwagi. Wtedy kazałem przywiązać dwa krwawe ochłapy mięsa do długich sznurów i przyczepiłem je do kilku strusiów. To pomogło. Zbyt skutecznie, niestety.
Gdy wszystko było gotowe, dałem powąchać krwawe mięso Księciu i Gilletowi. Teraz starzy pożeracze nabrali rześkości. Eugeniusz i Sousa siedzieli na swych „wierzchowcach”, pozostałe strusie popędzono naprzód. Korby aparatów, puszczono w ruch. Strusie popędziły prosto na lwy. Książę i Gillet zwęszyli mięso i pobiegli za stadem strusi. W wysokiej trawie nie widać było wlokących się i podskakujących kawałków mięsa, lwy biegły szlakiem chwiejących się traw. Teraz nie można było utrzymać strusiów. Ścigające lwy wyprowadziły je z wszelkiej równowagi. Gillet złapał duży kawał mięsa i został razem z nim w trawie. Okoliczność ta została wnet wyzyskana. Sousa musiał rzucić swój krawat, marynarkę, koszulę i jeden but obok jedzącego Gilleta i tak sfilmowano tę scenę.
W filmie poprzedzał ją napis:
„The ferocious Lion devouring the villains body”, czyli: „dziki lew pożerający łotra”. Jak dowiedziałem się po kilku latach, cenzura berlińska wycięła tę scenę.
W Ameryce, właśnie ta scena podobała się nadzwyczajnie. Tam łotr w filmie musi zawsze zginąć.
Tymczasem pościg Księcia za strusiami trwał dalej.
Eugeniusz wciąż siedział skulony i bał się opuścić: swoje siedzenie. Hein, Murzyni i moi ludzie próbowali przerwać gonitwę, ale zatrzymać przeszło sto strusiów była to sztuka, która żadnemu z nas się nie udała. Książę pędził, jak szalony, za podskakującym kawałkiem mięsa. Nagle na placu ukazał się Nelson pudel i z głośnym szczekaniem pobiegł obok Księcia. Hein zląkł się o swe strusie i nadbiegł ze strzelbą. Chciał zastrzelić Księcia. Zdawało się, że strusie utraciły ostatni atom rozsądku, jaki posiadały. Nagle zmieniły kierunek biegu i wpadły w otwarte drzwi domu, a Książę i Nelson za nimi.
Dopiero urządziły mieszkanie! Połowa umeblowania leżała w gruzach, gdyśmy tam wreszcie dotarli. Książę, król zwierząt, wlazł pod łóżko, a pudel Nelson i mały fox-terier skakały dokoła i oszczekiwały sromotnie kryjącego się bohatera. Przyniesiono klatkę, do której lwy weszły z zadowoleniem. Eugeniusz miał na czole olbrzymi guz. Kiedy bowiem strusie wbiegły do domu, Jan Strauss szybko pochylił się w drzwiach i Eugeniusz z całej siły grzmotnął głową o odrzwia i zleciał na ziemię.
Ciężko mi było się żegnać z Heinem Möllerem i panią Sidonią, bo tu, w dalekim kraju, znalazłem cząstkę mojej ojczyzny.