Poszukiwania są dla mnie najbardziej ekscytującą częścią pracy. Wywiad z Markiem Telerem.

Olga Gaertner
21 marca 2024 roku

W księgarniach dostępna jest już biografia Witolda Contiego pt. Każdemu wolno kochać wydana nakładem Oficyny Wydawniczej RYTM. Jej autorem jest Marek Teler, młody dziennikarz, dzięki któremu odkryliśmy między innymi tajemniczą historię życia Iny Benity. Podobnie jak w swoich poprzednich książkach o przedwojennych artystach, w tej również Marek odkrywa przed nami obraz niebagatelnej osobowości Witolda i wszystkich trudności, z jakimi aktor musiał się mierzyć ze względu na swoją orientację seksualną.

Witold Conti zginął podczas bombardowania Nicei w 1944 roku w wieku 36 lat. Jego historia mogłaby wydawać się krótka i mało ciekawa. Marek Teler po raz kolejny udowodnił, że nie ma nudnych biografii. O swojej pracy nad książką i wydawniczych planach na przyszłość opowiedział w wywiadzie dla stare-kino.pl

 

Witold Conti
Witold Conti. Zdjęcie z książki Marka Telera pt. Każdemu wolno kochać. Oficyna Wydawnicza RYTM

Olga Gaertner: Książka Witold Conti. Każdemu wolno kochać to już dziewiąta publikacja Twojego autorstwa, w tym szósta poświęcona przedwojennym artystom. Czy jest coś co szczególnie Cię fascynuje w ich biografiach?

Marek Teler: W życiorysach przedwojennych artystów i artystek fascynuje mnie przede wszystkim to, że cały czas znajdujemy nowe informacje na ich temat. Pracując nad kolejnymi książkami, docieram do wielu niepublikowanych wcześniej dokumentów, odnajduję nieznane fotografie gwiazd, a także poznaję ich prywatne oblicze ze wspomnień ich potomków. To właśnie te poszukiwania są dla mnie najbardziej ekscytującą częścią pracy, chociaż proces składania niczym z puzzli poszczególnych biogramów również daje mi dużą satysfakcję.

OG: Witold Conti nie był gwiazdą pierwszego formatu. Jak sam zauważasz w swojej książce, na przestrzeni lat badacze filmu i teatru nie poświęcali mu większej uwagi. Skąd więc pomysł na szczegółowe opisanie jego życia?

MT: Postacią Witolda Contiego (właśc. Witolda Kozikowskiego) zainteresowałem się pięć lat temu, ponieważ zaintrygował mnie wątek jego homoerotycznych relacji. O jego romansie z kompozytorem Karolem Szymanowskim wiadomo było od lat, wspominał o nim m.in. Krzysztof Tomasik w swoich Homobiografiach, ale równie fascynujący był związek Witka z jego menedżerem Leopoldem Brodzińskim. Jednocześnie jednak aktor przez lata wspominał w prasie o swojej miłości do Zofii „Susie” Margulesówny, córki dyrektora generalnego zakładów zbrojeniowych Pocisk Stanisława Margulesa. Postanowiłem więc skontaktować się z jego rodziną i znalazłem za pośrednictwem mediów społecznościowych jego wnuka Antona Kozikowskiego, który mieszka w USA – w Albuquerque w Nowym Meksyku. Nawiązaliśmy ze sobą kontakt i wymieniliśmy się informacjami, a następnie Anton skontaktował mnie ze swoją matką Nancy Kozikowski i siostrą Jessicą Glass. Członkowie rodziny Witolda chętnie podzielili się ze mną wspomnieniami na temat artysty i Susie, przesłali mi skany fotografii z rodzinnych zbiorów, a także maszynopis wspomnień Zofii Kozikowskiej La maggiore, w którym opisała swoje życie u boku Contiego i wojenne losy. W międzyczasie otrzymałem też zdjęcia obrazów Witka od dwóch polskich rodzin, które odziedziczyły je po jego siostrze Halinie Kozikowskiej. W ten sposób powoli zaczął mi się tworzyć w głowie obraz intrygującego człowieka wielu talentów. Zebrałem na tyle dużo materiału, że wystarczyło na pełnowartościową biografię.

OG: Biseksualność Witolda nie była tajemnicą nawet za jego życia, ale wówczas wprost nie pisano o tym w prasie, co mogło nieco utrudnić zbieranie informacji o nim. W jaki sposób badałeś jego relacje w tej sferze?

MT: Poszukiwanie informacji o homoerotycznych relacjach artystów z lat 30. to często wyłapywanie półsłówek i dwuznaczności, lecz na szczęście w przypadku Witolda Contiego zachował się w tym temacie całkiem bogaty materiał źródłowy. Kiedy w 1935 r. aktor procesował się z Leopoldem Brodzińskim o podział zysków ze swoich ról, na łamach prasy sensacyjnej pisano, że sprawa ma również drugie dno o charakterze obyczajowym. Cytowano nawet w ich kontekście powiedzenie „kto nie ma złota, ni miedzi…”, które kończy się „…ten płaci, czym siedzi”. Kiedy zaś panowie zawarli ugodę, w „Expressie Porannym” ogłoszono, że „przysięgli sobie miłość niemal dozgonną”. W podobnym czasie na łamach magazynu „Kino” wspominano, że Conti mieszka pod tym samym adresem, co Juliusz Gardan, dwa lata wcześniej zaś opisano, jak mieszka z Michałem Waszyńskim niczym Paweł i Gaweł. Nie było to zatem aż tak trudne zadanie, jak mogłoby się z pozoru wydawać.

OG: Prawdziwe nazwisko Witolda to Kozikowski. Skąd zatem wziął się pseudonim „Conti”?

MT: Pseudonim „Conti” narodził się w czasie pobytu Witolda Kozikowskiego w posiadłości Poli Negri w Seraincourt pod Paryżem w 1929 r. Ponoć to właśnie polska gwiazda Hollywood wymyśliła go dla młodego aspirującego aktora i śpiewaka, choć niewykluczone, że była to zasługa jego menedżera Leopolda Brodzińskiego. Nazwisko Conti bardziej nadawało się na afisz niż Kozikowski, a poza tym dodawało młodemu artyście aury tajemniczości. Kiedy w tym samym roku Witold występował w Szwajcarii dla kompozytora Ignacego Jana Paderewskiego, promowano go tam jako włoskiego śpiewaka Vitta Contiego. Myślę jednak, że inspiracja do tego pseudonimu była francuska, a nie włoska – jedną z bocznych linii francuskiej dynastii Burbonów był ród książąt Conti. Warto przy tym wspomnieć, że kiedy żona aktora Susie ukrywała się we Włoszech, używała nazwiska Conti, aby udawać Niemkę, która wyszła za mąż za Włocha. 

OG: Jakie były relacje Witolda z Polą Negri?

MT: Witold Conti jeszcze jako Witold Kozikowski przeprowadził w posiadłości w Seraincourt wywiad z Polą Negri dla dwóch polskich pism – „Ilustrowanego Kuriera Codziennego” i „Rewii Filmowej”. Artystka zrobiła na nim ogromne wrażenie, była dla niego wielką inspiracją, a nawet platoniczną miłością. W wywiadach prasowych chwalił się, że grali wspólnie w tenisa, na łamach prasy pojawiały się ich wspólne zdjęcia, chętnie uczestniczył też w organizowanych przez gwiazdę wydarzeniach kulturalnych z udziałem Polaków. Nie wiadomo, czy po wyjeździe Witolda z Francji utrzymywali ze sobą kontakt, ale wspomnienie lata spędzonego w Seraincourt trwale zapisało się w pamięci aktora.

OG: W jaki sposób Witold w ogóle dostał się do polskiego filmu?

MT: Jak już wspomniałem, Witoldem zainteresował się sekretarz Poli Negri Leopold Brodziński, który postanowił wykreować go na polskiego Rudolpha Valentina, którego sam miał okazję poznać w czasie pobytu w Stanach Zjednoczonych. Najprawdopodobniej jeszcze za granicą Witold miał pierwsze próby dźwiękowe, a po powrocie do Polski dzięki licznym kontaktom Lopka trafił na plan filmu Ryszarda Ordyńskiego Janko Muzykant. Jako że miał delikatną urodę, a przy tym pięknie śpiewał i umiał grać na skrzypcach, idealnie pasował do głównej roli w adaptacji noweli Henryka Sienkiewicza, do której scenarzysta Ferdynand Goetel dopisał szczęśliwe zakończenie.

OG: Aktor nawet udawał w wywiadach, że znał się z Valentinem. Czemu miały służyć te zabiegi?

Witold Conti i Zofia Margulesówna
Witold Conti i Zofia Margulesówna, 1935. Zdjęcie pochodzi z książki M. Telera pt. Witold Conti. każdemu wolno kochać. Oficyna Wyd. RYTM.

MT: Rudolph Valentino był bez wątpienia królem amantów, punktem odniesienia i wzorem do naśladowania dla młodych aktorów, którzy zaczynali swoje kariery pod koniec lat 20. Amanci filmowi lubili powoływać się więc na niego w wywiadach prasowych, aby dodać sobie prestiżu, np. młody polski aktor Joshua Kean (właśc. Karol Konecki) twierdził, że dostał w spadku po Valentinie psa, co było oczywistą bzdurą. Conti utrzymywał z kolei, że poznał boskiego Rudiego, kiedy był on zaręczony z Polą Negri, i podziwiał osobiście jego zdolności pływackie. Kiedy jednak Valentino umierał w 1926 r., Witek był jeszcze uczniem gimnazjum w Toruniu, a gwiazdy filmowe znał wyłącznie z fotografii. W rzeczywistości były to wspomnienia jego menedżera Leopolda Brodzińskiego, który faktycznie poznał Valentina, kiedy był sekretarzem Poli Negri w Hollywood. Zachowały się nawet wspólne zdjęcia obydwu panów z aktorką nad basenem.

OG: W biografii Witolda przewijają się takie nazwiska jak Presley, Freud czy Ferrari. W jaki sposób łączą się z rodziną Kozikowskich?

MT: Żona Witolda Contiego Zofia „Susie” Margulesówna jako dziecko miała okazję poznać Theo Freuda, siostrzeńca twórcy teorii psychoanalizy Zygmunta Freuda. Był on zresztą zakochany w jej starszej przyrodniej siostrze Irenie. To właśnie Susie towarzyszyła mu nad jeziorem w Eberswalde, kiedy w lipcu 1923 r. doszło do jego tragicznego utonięcia. W czasie II wojny światowej Susie ukrywała się z kolei w willi pod Modeną naprzeciwko posiadłości ikony motoryzacji Enza Ferrariego. Jego synek Dino był towarzyszem zabaw syna Witka i Susie, Janusza, a sam Ferrari zgodził się zostać ojcem chrzestnym chłopca. Kiedy wdowa po Contim opuściła Włochy i zamieszkała w USA, Enzo co roku przesyłał jej katalog Ferrari ze swoim charakterystycznym fioletowym podpisem. Postać Elvisa Presleya pojawiła się zaś w życiu rodziny za sprawą synowej aktora Nancy Kozikowski. Jako 13-letnia panna Hebenstreit poznała króla rock’n’rolla, kiedy przyjechał do jej rodzinnej miejscowości Albuquerque, a następnie spotkała go ponownie w Las Vegas. Spędzili razem miłe chwile w sali gier w hotelu New Frontier, a następnie Nancy mogła zobaczyć artystę na scenie w czasie koncertu.

Marek Teler
Marek Teler

OG: Co Ciebie, jako badacza życiorysu Contiego, zaskoczyło najbardziej?

MT: Zaskoczyło mnie, jak wiele udało mi się znaleźć informacji na jego temat, choć początkowo wydawało się, że bardzo trudno będzie zebrać materiał na biografię. Witek zmarł w 1944 r. w wieku 36 lat, więc osoby, które mogłyby go pamiętać z planów filmowych, już nie żyją. Na szczęście zachowały się wspomnienia jego żony, ona sama zaś opowiadała o Witku swojej synowej i wnukom, czyli moim rozmówcom. Poza tym biografia Witolda Contiego znakomicie pokazuje homoerotyczne oblicze polskiego przedwojennego teatru i kina, które do tej pory nie zostało szerzej opisane. Już w posiadłości Poli Negri w Seraincourt należał do homoseksualnego kręgu reprezentowanego przez Witolda Zdzitowieckiego i Karola Bendę, którzy przez wiele lat byli parą, oraz Leopolda Brodzińskiego, z którym z kolei sam się związał. Filmowcy, z którymi współpracował, byli zaś w większości homoseksualni lub biseksualni – do pierwszej grupy należeli Michał Waszyński i Juliusz Gardan (kierownik artystyczny przy Ślubach ułańskich), do drugiej Ryszard Ordyński i Mieczysław Krawicz. Mam nadzieję, że te homoerotyczne życiorysy polskiego kina zostaną jeszcze dokładniej zbadane. Ponoć powstaje książka na ten temat, więc życzę jej autorowi powodzenia.

OG: Marku, jakie masz kolejne plany wydawnicze? Czy nadal pozostaniesz w świecie filmu przedwojennego?

MT: W maju 2024 r. nakładem wydawnictwa Bellona ukaże się moja dziesiąta książka Amantki II Rzeczypospolitej, w której przybliżam losy dwunastu przedwojennych polskich artystek filmowych. Jak zwykle nie zabraknie niepublikowanych wcześniej fotografii, relacji bliskich poszczególnych aktorek i zaskakujących informacji z ich życia, nie tylko artystycznego, ale również prywatnego. Maria Malicka, Jadwiga Smosarska, Baśka Orwid, Elżbieta Barszczewska… To tylko kilka z niesamowitych postaci, które będą bohaterkami tej publikacji.

OG: Wiemy, że pod koniec zeszłego roku byłeś w Stanach Zjednoczonych i gościłeś u rodziny Iny Benity. Jakie są Twoje wrażenia z tej podróży?

MT: Była to moja pierwsza podróż do Stanów Zjednoczonych, więc oczywiście było to dla mnie ekscytujące doświadczenie. Razem z wnukiem Iny Gregiem Scudderem zwiedzaliśmy Los Angeles i przechadzaliśmy się wzdłuż Hollywood Boulevard, a następnie spędziliśmy tydzień w jego domu w Phoenix w Arizonie, gdzie wspólnie świętowaliśmy Święto Dziękczynienia. Na koniec zaś wybraliśmy się razem w podróż na północ Arizony, aby zobaczyć słynny Wielki Kanion. Przy okazji odbyłem też kilka ciekawych spotkań z Polakami mieszkającymi w Los Angeles, a także odwiedziłem plan… Mody na sukces. Będę pamiętał te cudowne chwile do końca życia, a rodzina Scudderów potraktowała mnie jak członka rodziny, za co im serdecznie dziękuję.

OG: Czego Ci życzyć na 2024 rok?

MT: Myślę, że przede wszystkim weny i sił do dalszej pracy, ponieważ jak każdy autor miewam swoje twórcze kryzysy, a przy intensywnej pracy nad kolejnymi książkami zdarza się zmęczenie materiału. Na szczęście przedwojenna polska kinematografia nie przestaje mnie zaskakiwać, więc na pewno nie czeka mnie w tej chwili dłuższy zastój. Książka nr 11 przecież sama się nie napisze.

 


Zdjęcie wprowadzające: Marek Teler.

Like
0 0 votes
Article Rating
Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments