Zamiast recenzji
„Ilustrowany Kuryer Codzienny”
8 listopada 1936, nr 311
(na) W dniu wczorajszym wybrałem się do Uciechy na premierę filmu Wierna rzeka, zachęcony rozgłosem jaki film ten uzyskał po środowej premierze, w prasie warszawskiej. Przyznam się, że szedłem, jak na każdy zresztą poważny film polski z dużym niedowierzaniem. Żeromski w filmie, to temat zaiste bardzo niebezpieczny. Bo jeśli film ma z powieści wyłuskać tylko akcję, pokazać nam tylko wizualnie szereg wydarzeń, a nie dać równocześnie tej filozofii głębokiej, chociaż chwilami smutnej, jaką przepełniona jest powieść, to niewątpliwie stanowiłoby to wypaczenie idei Żeromskiego.
Na szczęście w filmie uniknięto tego zasadniczego błędu. Reżyser podaje, iż film jest wolną przeróbką powieści. Naszym zdaniem jest to słuszne, gdyż wprowadza do filmu więcej momentów jasnych, więcej powietrza i słońca. Autor scenariusza p. A. Stern wprowadza więc do filmu pewne odchylenia. Powstanie styczniowe jako tło dramatu i miłości dwojga ludzi potraktowane jest dyskretnie z umiarem, ale równocześnie r całym pietyzmem. Smutne te wypadki nie przytłaczają widza, przeciwnie idea wielka o przyszłości, myśl główna, że walka ta nie jest beznadziejna, lecz przynieść musi w przyszłości zwycięstwo, jest należycie w filmie podkreślona.
Nie wdając się w szczegółową analizę różnic powieści i filmu, trzeba zaznaczyć, że bohater filmu książę Odrowąż pod koniec akcji opuszcza dworek szlachecki i jest już rekonwalescentem. Zmiana bardzo słuszna, inaczej bowiem oglądanie bohatera, juko ciężko chorego, przez dłuższy czas byłoby nużące. Reżyser cały nacisk w filmie kładzie na miłość księcia Odrowąża i pięknej Mii. Nastrój sielski, nastrój namiętny i bohaterski tej miłości podkreślony jest w filmie umiejętnie. Dla tej miłości tłem jest przepiękny pejzaż polskiego dworu, polskich jezior, lasów, łąk i ogrodów. Umiejętne użycie krajobrazu jako sztafażu dla sielanki i romansu daje filmowi niezwykle wiele wdzięku.
Rozbój filmowy
Stefania Zahorska
„Wiadomości Literackie”
9 listopada 1936, nr 50 (nr 682)
Wyniosła obojętność, z jaką Polska Akademia Literatury i wszelkie inne „władze” i organy literackie odnoszą się do sprawy filmowych przeróbek dzieł literackich, jest oczywiście całkowicie uzasadniona i wytłumaczona z punktu widzenia – że tak powiem – prestiżowego. Nie należy się pospolitować jakimkolwiek kontaktem z polskim ekranem, w szczególności wówczas kiedy ten ekran sięga swą wrażą łapą do parnasu literatury. Kwest ja jednakże, czy ta szlachetna i wyniosła duma jest taktycznie i praktycznie słuszna. Czy polska literatura może bez namysłu odrzucić pomoc, jaką w dziedzinie popularyzacji mógłby jej oddać film – jeśliby był naprawdę filmem a nie szmatą – i czy polska literatura może zgodzić się na to aby jej wysiłki a osiągnięcia docierały do mas w stanie beznadziejnego zwyrodnienia i spłaszczenia. Gdyby czytelnictwo polskie stało na wysokim poziomie, gdyby nieudolnemu bełkotowi polskiego filmu można było przeciwstawić tyle to a tyle dziesiątków lub setek tysięcy egzemplarzy książek, które wizję i myśl pisarza w czystej i nieskażonej formie zanoszą bezpośrednio do czytelnika, gdyby literatura sama o własnych silach docierała wszędzie tam dokąd dociera film – wówczas uśmiech wyższości na ustach przedstawicieli literatury byłby ostatecznie zrozumiały. Troska o film samodzielny czy też oparty na dziełach literackich obowiązywałaby słusznie tylko tych którzy się filmem zajmują.
Rzeczywistość jest jednakże zupełnie inna. Drogi polskiej literatury są niedrożne. Przypominają poniekąd czarnogórską „sieć” drogową, która kończy się w promieniu dwóch kilometrów od stołecznego miasta Cetyni. W promieniu tych dwóch kilometrów od parnasu literatury kończą się wszelkie drogi, którymi książka polska ma zamiar dotrzeć do „ludu”, do szerokich mas. Zasięg wpływów filmu jest mimo wszystko i mimo że daleki jest od swego zenitu – bez porównania większy. Film dosięga tam. gdzie w ogóle nie dociera książka, i tam. gdzie książka dociera rzadko, gdzie niema wyrobionego stosunku do książki, do literatury.
Należy uświadomić sobie jasno: w wypadkach kiedy film opiera się na jakimś utworze literackim, na jakimś autorze, to o obliczu lego autora w umysłach całej masy ludzi decyduje nie książka – ale film. Obrazy, rzucone przez film w wyobraźnie ludzkie, natrafiają na zupełną pustkę i osiadają w nich jak na ugorze nie przeoranym żadnym słowem, żadną przeżytą już wizją, albo też natrafiają na tkankę przeżyć książkowych, tak luźną, tak nietrwałą i niesamodzielną że z łatwością wypierają tamto przeżycie autentyczne, tamten bezpośredni stosunek do autora, tamtą wyczytaną treść. Panoszą się siłą swej wizualności, swej plastyczności siłą swej łatwości i swej płaskości. Autor traci wówczas swe największe i najbardziej niezaprzeczone prawo przemawiania do ludzi swym własnym językiem i swymi własnymi obrazami.
Stefan Żeromski pada nie po raz pierwszy ofiarą dzikiej i bezmyślnej żarłoczności filmu. Tym razem gruboskórne i brutalne łapy sięgnęły po Wierną rzekę. Gdybym stwierdziła po prostu, że film jest zły, marny, kryminalny – nie wywarłoby to zapewne żadnego wrażenia. Wszyscyśmy do tego przywykli. Trzeba stwierdzić coś więcej. Film spotwarza słowa autora, spotwarza jego wizję, jego obrazy, jego myśli, jego intencje, idzie w świat, w tłum, przywłaszczywszy sobie nazwisko Żeromskiego, przywłaszczywszy sobie imię książki, kradnąc jej postacie, kradnąc historyczne już dzisiaj miejsca, sytuacje – zamienia tę nienaruszalną własność polskiej literatury i polskiej kultury, nienaruszalny zrąb naszych przeżyć, na błotną, ohydną, płaską kałużę. W tej formie zetkną się z Wierną rzeką ci, co nie czytali jej nigdy, i ci, co w niestałych piaskach swojej wyobraźni nie potrafili urobić sobie dla niej trwałego koryta. Jeśli ktokolwiek przypuszcza, że film nie będzie w stanie zepsuć i wykoślawić obrazów, którymi obdarza nas sama powieść, temu radzę eksperyment: obejrzeć film (o ile i w ogóle można doradzać) i przeczytać potem książkę. Obrazy filmowe tego typu mają tę złośliwą, brzydką uporczywość, którą posiadają niecenzuralne słowa, wypisywane na brudnych ścianach i gołych parkanach.
Trudno tu mówić o złośliwości wytwórców. Jakiż cel miałaby taka złośliwość? Wylewa się tutaj po prostu mętną falą ich przyrodzona umysłowość nie tamowana żadnym strachem, żadnym autorytetem, nie okiełznana żadną kontrolą. Przeinaczenia i skoślawienia powieści wynikają w najmniejszej mierze z adaptacji filmowej, w znacznie większym stopniu z przejrzystej rachuby kasowej i z chęci robienia jak najdalej idących oszczędności. Ale w pewnej mierze są niczym nie wyjaśnione, są czystym barbarzyństwem, czystym niechlujstwem, brutalnym pastwieniem się półgłówków filmowych nad bezbronnym dziełem.
Można się zdumiewać nad nieprzeczuwaną może przez samego Żeromskiego filmowością wspaniałego opisu pobojowiska małogoskiego, tak plastycznego, tak szczegółowego, że starczyłby za najdokładniejsze wskazówki dla reżysera ale film nie uważał za stosowne skorzystać z tych wskazówek, wolał rozpocząć dramat jakąś oślizgłą bujdą, jakąś strzeIaninką jakiegoś młyna (?), jakimś umierającym powstańcem, jakimiś papierami. Żeromski daje zupełnie dokładny opis jak wyglądał Józef Odrowąż, kiedy wlókł się z pobojowiska nad rzekę, do wsi, do dworu w Niezdołach, w porwanych portkach, w moskiewskim kożuszku ściągniętym z trupa, ze strupami krwi, które przyschły do włosów jak krwawa krymka – ten opis nie jest przypadkowy, jednorazowy, jest w nim symbol, jest w nim los całego powstania – panowie z filmu uważali za stosowne przeprowadzić korektę, ubrali rannego powstańca według swego gustu w pięknie skrojoną czamarę[1], w nowiutkie buty, uczesali go pięknie, po książęcemu, dali mu w rękę karabin. A panna Mia? – kto śmiałby ją sobie wyobrazić inaczej jak „z włosami kruczej czarności, rozczesanymi po środku i przylegającymi do skroni?”. Donna grająca pannę Mię ustroiła się w botticeliowskie loki, lśniące platynową bielą, wałęsa się po ekranie jak mucha oblepiona miodem, naigrawając się każdym swym sennym gestem, każdą idiotyczną, rozmazaną miną z uroczego, żywego, pełnego krwi i werwy obrazu Salomei Brynickiej. A owa izdebka w opuszczonym dworze, ów niezapomniany alkierz, w którym spoczywa ranny na panieńskim łóżku panny Mii? – zamiast niego jakiś salon z jedwabiami, z baldachimem – licho wie z czym jeszcze. To nie są nic nie znaczące szczegóły, które można było pominąć, ten rekwizyt i to tło to jest integralna część poetyckiej wizji, to jest powstanie, to jest ówczesna Polska. I jest głupcem, a nie reżyserem, ten kto mając w ręku te żywe, wymowne składniki dramatu, ten wycieniowany obraz czasu i tragedii, zamienia go na idiotyczną sztampę. Na taką samą sztampę, pozbawioną sensu, składu, jakiejkolwiek ludzkiej treści, zostały zamienione wszystkie postacie; w półgłówka-dowcipnisia został zamieniony kucharz Szczepan, w kukłę – Hubert Olbromski, w komedię – jego tragiczna śmierć, we franta[2] – Wiesnicyn, w operetkę – nocne najazdy, rewizje carskich wojsk. Wypaczone jest wszystko, od najniewinniejszych a jednak tak bardzo już z nami zrosłych, szczegółów do rzeczy najistotniejszych, do charakterów, do typów, do sytuacji, do biegu akcji, do słów które wkłada Żeromski w usta swych postaci, do wewnętrznego uzasadnienia spraw.
Wszystkie filmowe łapy, od scenariopisa i reżysera począwszy, brukały, miesiły, ugniatały zgodnie dzieło Żeromskiego. aby nie pozostał z niego ani jeden żywy fibr, ani jedna żywa komórka. A potem film przeszedł przez wysokie progi cenzury, był pod okiem władz, został otaksowany, zbadany z punktu widzenia swej zawartości politycznej, ukrytego w nim niebezpieczeństwa, zawartych w nim wartości wychowawczych. Cenzura – jak słychać – pohulała sobie po swojemu po dziele Żeromskiego, wypowiedziała nożycami swoje zdanie o poecie, znalazła ponoć wiele rzeczy groźnych w płomiennym idealizmie Żeromskiego, uznała jego patriotyzm w wielu punktach za niegodny dzisiejszych wolnych czasów. Ale nie dostrzegła obelgi, zniewagi, wyrządzonej przez film Żeromskiemu, kulturze, najgłębszym przywiązaniom i uczuciom.
Ten najnowszy przykład pastwienia się nad Żeromskim powinien nareszcie położyć kres wielorakiej bezkarnej pohulance. Trzeba nareszcie roztoczyć opiekę nad tymi dziełami sztuki, które dostają się na ekran. Scenariusze, oparte na wielkich utworach, powinny podlegać kontroli artystycznej i fachowej. Nie wolno przecież przebudowywać byle rudery, byle domu o tzw. wartości artystycznej i historycznej – nad murami czuwają konserwatorzy, komisje artystyczne, wszelkie opieki nad zabytkami. Czy dzieło sztuki pisarskiej nie jest zabytkiem równie ważnym, równie wartościowym? Czy nie godne jest tej samej opieki? Czy Akademia Literatury, która wysila się na różne pomysły, aby jakoś nawiązać kontakt z „ludem”, która sięga do serc i dusz młodzieży i tymi właśnie dziełami Żeromskiego nagradza wypracowania szkolne – czy ta Akademia właśnie w interesie młodzieży i „ludu” nie mogłaby znaleźć czasu na obronę i ochronę dzieł Żeromskiego? I wszystkich innych dzieł, na które czyha niekulturalna ręka filmowego groszoroba, które stają się żerem pseudoliterackich hien?
W obronie filmowej Wiernej rzeki
Karol Ford
„Srebrny Ekran”
styczeń 1937 nr 2
Ukazanie się na ekranie każdego nowego filmu polskiego wywołuje krańcowo przeciwne zdania. Jedni uważają, że jest to „najlepszy z dotychczasowych filmów krajowych”, inni znów twierdzą, że to „pospolity kryminał”. Niezmiernie rzadko zdarza się, aby któryś z recenzentów napisał, że dany film polski jest niezły. Albo cud – albo kryminał, przy czym oczywiście najczęściej ani jedno, ani drugie nie jest prawdą.
Typową przedstawicielką tego rodzaju recenzentów jest świetna skądinąd publicystka Stefania Zahorska, uważana przez niektóre sfery komunizujące za wyrocznię w dziedzinie filmu, która nader często wpada w przesadę, kierując się w ocenie raczej czysto kobiecą egzaltacją, niż spokojną rozwagą. Zahorska wypisała w „Wiadomościach Literackich” sążnisty artykuł, w którym odsądzą od czci i wiary realizatorów Wiernej rzeki. Czy naprawdę film ten jest takim zwykłym ,,kryminałem”? I jak tu pogodzić tak sprzeczne zdania krytyków? Wszak recenzent „Wieczoru Warszawskiego” napisał, że po fatalnej Róży mamy doskonałą Wierną rzekę!
Oglądając Wierną rzekę na ekranie, miałem od razu wrażenie, że jest to zupełnie dobry film (doskonała dynamika, stosunkowo lekkie przewinienia w obsadzie i w grze), ale gdy przeczytałem potworne „zjeżdżające” recenzje niektórych publicystów, wołających o największą karę dla świętokradczych filmowców, ogarnęło mnie zwątpienie. Aby móc lepiej osądzić i bardziej obiektywnie potraktować sprawę, przeczytałem książkę jeszcze raz. Mam wrażenie, że klątwa, rzucona na Anatola Sterna i Leonarda Buczkowskiego, jest niesprawiedliwa. Uczciwie przecież napisali, że film stanowi „wolną przeróbkę” dzieła wielkiego pisarza, a śmiem twierdzić, że dokonane przeróbki w lwiej części były pożyteczne, a w każdym razie – nieszkodliwe, i w niczym nie uwłaczały pisarzowi.
Zarzucono scenarzyście, że wprowadził na początku filmu scenę bitwy, nieistniejącą w powieści. Przecież opis podobnej bitwy znajdujemy u Żeromskiego na drugiej czy trzeciej stronie w formie wspomnienia wędrowca. W filmie przeniesiono więc tylko ową bitwę na jej istotne miejsce, przed wędrówką rannego. A wprowadzenie momentu z listem do dowódcy było próbą ożywienia akcji mało na ogół „filmowej” powieści. Jedyne, co było naprawdę zarzucić owej bitwie, to fatalna ilustracja muzyczna, która osłabiała wrażenie wzrokowe, zamiast je potęgować.
Również pochwalić należy scenarzystę Wiernej rzeki za takt, z jakim usunął drastyczne sceny.
Natomiast prawdziwym winowajcą przy „tworzeniu” tego filmu była cenzura, która ze zwykłą sobie małodusznością usiłowała ściągnąć Żeromskiego na poziom Mniszkówny. Przecież romantyczne zagadnienie Wiernej rzeki nie jest niczym innym, jak jeszcze jedną odmianą Mayerlingu, Barbary Radziwiłłówny, dramatu Edwarda VIII i Trędowatej. Jeśli więc odebrać Żeromskiemu jego genialny styl i zagadnienia natury zasadniczej (o to drugie postarała się cenzura dobitnie!), pozostanie z niego tylko… Mniszkówna.
Dlaczego napastnicy Wiernej rzeki nie zwrócili ostrza swego pióra przeciwko prawdziwym winowajcom? Uważali może, że łatwiej i wygodniej jest ciskać gromy na reżysera za to, że powstańcy używali nie istniejących jeszcze w roku 1863 karabinów, albo też za to, że inaczej wyobrażali sobie Salomeę! Pierwszy zarzut przypomina mi pewnego pana, który z zimną krwią oświadczył mi, że Mayerling jest filmem fatalnym, ponieważ… Charles Boyer nosi na mundurze guzik, którego za czasów arcyksięcia Rudolfa jeszcze nie noszono w tein miejscu. Drugi zarzut jest chyba także nieistotny, bo każdy czytelnik książki wyobraża sobie dość indywidualnie jej bohaterów, a trudno naprawdę wszystkim dogodzić. Nawet przy realizacji filmów historycznych dopuszczalna jest pewna licencja, a cóż dopiero przy przeróbkach z powieści! Osobiście doskonale wyobrażam sobie Salomeę pod rysami Baśki Orwid. Inna rzecz, że można mieć takie czy inne zastrzeżenia, dotyczące jej gry (okropna scena miłosna!), ale nie zmienia to w niczym zasady. Jest to już zresztą odwieczny grzech polskiego filmu, że główne role grają „gwiazdy”, a role podrzędne – Aktorzy. Byłoby niesprawiedliwością obarczać tym zarzutem wyłącznie realizatorów Wiernej rzeki.
Reasumując musimy stwierdzić, że Wierna rzeka zasadniczo nie nadawała się do transpozycji filmowej. Skoro jednak sfilmowano ją i poddano oficjalnej wolnej przeróbce, musimy potraktować film niezależnie od utworu literackiego. Uczciwie więc przyznajmy, że film Wierna rzeka, pomimo szeregu błędów, nie przynosi nam wstydu. Ostre napaści są nieprzemyślane, a w każdym razie – skierowane w złym kierunku.
[1] Czamara (pers. dżamera, czamera, niem. Tschamare z arab. samur – kożuch) – męskie okrycie wierzchnie pochodzenia węgierskiego, noszone od XVI wieku.
Sięgająca do bioder lub połowy ud w kroju zbliżonym do kontusza, podbijana futrem, z długimi, prostymi, wąskimi rękawami, wykładanym, wąskim, wysokim kołnierzem, ozdobnymi guzikami i szamerunkami.
W Polsce początkowo noszona przez kanoników i prałatów, od XVIII wieku była szczególnie popularna wśród mieszczan. W XIX w. uważane za polski strój narodowy i patriotyczny (za Wikipedią).
[2] Frant:
przestarzale: człowiek chytry, przebiegły, często nieuczciwy;
historycznie: w dawnej Polsce: wędrowny komediant, błazen; przestarzale: człowiek dbający o wygląd i spędzający czas na hulankach; przestarzale, przenośnie: człowiek lubiący błaznować
(za Wikipedią).