Jerzy Kępiński
„Kino”
28 listopada 1937, nr 48
Reri zgasła dawno. Rozpalona Jadzia stygła również. Pękata Żaba świeciła jeszcze pełnym światłem, rzucając oślepiający snop w półmrok atelier[1].
Spazmatycznie łkała roześmiana przed chwilą Tamara Wiszniewska, Dominiak[2] ocierał zroszone potem czoło. Z boku stał Cybulski, bohater nakręcanego właśnie filmu[3].
– Zając, jadę na dwa tysiące kilometrów. Wyjeżdżam jutro rano, wracam za dwa dni. Muszę dotrzeć nowy samochód…
– Sam jedziesz?
– Sam, bo któż by tam chciał: jest to wojskowy „łazik” bez karoserii, osłon, nawet prawie bez szyb…
Stałem właśnie obok… I ten podsłuch sprawił, że na przedziwnego kształtu zestaw czterech kółek i silniczka siadły nazajutrz rano dwie figury wypchane swetrami, szalami i innym „materiałem grzejącym”.
Z przyczyn od nas niezależnych, zamierzone dwa tysiące zmalały do jednego, który mieliśmy pochłonąć w ciągu nocy i dnia.
Zapuszczony motor warknął, pisnął i zaczął miarowo, dwutaktowo terkotać. I wkrótce za nami wiła się wyjątkowo równa szosa, pod nami pracowicie trajkotało 11 koników naszej mikrolimuzyny.
Na pierwszych kilometrach rekwirujemy melancholijnie zwisający z fury bat, po który, wiedzeni jedną myślą, obaj wyciągnęliśmy ręce. Zatknięty za ramę, wiernie towarzyszy podczas całej jazdy, wzbudzając sensację zwłaszcza w restauracjach, do których zawsze z nim wchodźmy.
Jedziemy nic nie mówiąc, gdyż pęd powietrza zdecydowanie nie sprzyja rozmowie. Milcząco podziwiamy bajeczną grę kolorów jesieni: złota, zieleni, głębokiego błękitu i słońca.
Mijają godziny, w tyle za nami pozostają kilometry szos śląskich, pomorskich, pięknego Mazowsza.
Pewna ręka naszego popularnego amanta ekranu ze spokojem kieruje wózkiem, który w miarę docierania się, mknie coraz szybciej.
Mimo woli zastanawiam się, czy mój przemiły towarzysz jest lepszym aktorem czy kierowcą? Wyrok w sprawie pierwszej zostawiam rzeszom wielbicielek, wyrok drugi pozwolę sobie wydać sam: kierowcą jest bez zarzutu.
Tak się złożyło, że jeździłem z wieloma asami kierownicy, wygami z wielu wyścigów i jednego żałuję tylko. Żałuję, że nie mogę widzieć Cybulskiego przy kierownicy rasowej wyścigówki! Co za wyczucie dystansu, jaki spokój, opanowanie i pewność ruchów!
Zbliżał się koniec naszej jazdy w potokach jesiennego słońca. Pozostał ostatni etap Radom – Warszawa.
Radom. Któż nie znał wspaniałego typu szlachcica śp. Wierzbickiego? On sam był wzorem uprzejmości i staropolskiej gościnności, z jaką przyjmował każdego w swojej winiarni. Niestety, śmierć zabrała go. Ale tradycja jego zakładu z pietyzmem i wielką starannością przechowywana jest nadal[4].
Samochodzik łyknął mieszankę w rynku, my u Wierzbickiego, i pokrzepieni, z nieodstępnym batem, ruszyliśmy dalej.
Mrok gęstniał. Szarzał świat, gdzie nie gdzie jeszcze się wyzłocił, aż sczerniał zupełnie.
Miarowa praca motoru, doskonała szosa, mrok jesiennego wieczoru i jakoś tak niespodziewanie, z przydrożnych może wierzb lub złotych klonów spłynęło na dwu samotnych ludzi rozmarzenie. Zdobyliśmy się na trzy słowa tylko:
– Pięknie, prawda?
– Cudnie…
Głęboki gong motocykla za nami przerwał zadumę. Motocyklista minął nas, zahamował, spojrzał ciekawie, dodał gazu, łapiąc od razu „70-tkę”, po chwili stanął i dał nam znak. Zatrzymaliśmy się. Okazało się, że to proboszcz z Ostrowi tak z fantazją kręcił gaz, śpiesząc do domu. Lecz budzący wszędzie sensację nasz samochodzik zaintrygował i jego. Po krótkiej rozmowie ruszyliśmy: on od razu „80”, my skromniej, o 20 mniej: 60 kilometrów na godzinę na takiej „linijce” też coś znaczy.
Niestety, nie dojechał tego dnia ks. proboszcz do Ostrowi. Kilka kilometrów za Grójcem pirat naszych szos – furmanka – zmieniła oprofilowanie nowiutkiego BMW, proboszcza przyprawiła o wstrząs, a nas zamieniła w przygodnych samarytan. Do Warszawy pojechał już ks. proboszcz wraz ze swoim motocyklem na ciężarówce.
Nie dane nam było jechać spokojnie. Jeszcze jednego motocyklistę musieliśmy wziąć „na pokład” i dostarczyć do stolicy.
Maszty Raszyna i łuna świateł, przecięta czerwienią neonów – Warszawa coraz bliżej.
Prawie o północy ,,lądujemy” w Warszawie. Jazda skończona. Szkoda. Jutro pójdzie Pan, Panie Mieczysławie, znów do atelier, by dawać ułudę wielkiej tragedii czy wielkiej radości, miłości lub nienawiści – tysiącom ludzi wpatrzonym w srebro ekranu… Mnie porwie inny wir, niemniej zachłanny.
Więc, do widzenia, może do nowej jazdy, a może do nowego filmu. Jeśli z Panem, to zawsze i tu, i tam.
[1] Lampy oświetleniowe nosiły imiona popularnych i lubianych aktorów.
[2] Franciszek Dominiak (1897–1984), aktor drugoplanowy.
[3] Chodzi o film Dziewczyna szuka miłości w reż. Romualda Gantkowskiego. Premiera tego filmu odbyła się 18 marca 1938 roku.
[4] Stanisław Wierzbicki otworzył swoją restaurację w 1898 roku. Dzięki wspaniałej kuchni i wyśmienitym gatunkom wina lokal stał się jednym z najsłynniejszych miejsc w Europie. Niestety, w latach 30. XX wieku Wierzbicki popadł w długi. Zmarł w 1937 roku, a jego lokal zaczęła prowadzić żona z synem.
Zdjęcie wprowadzające: Tamara Wiszniewska i Mieczysław Cybulski na fotosie z filmu Dziewczyna szuka miłości (1938). Źródło: Filmoteka Narodowa – Instytut Audiowizualny (FINA).