Stef. H.
„Bluszcz”
16 maja 1936, nr 20
Wątpliwe jest, czy objawiona przed kilku laty spontaniczna miłość naszych producentów filmowych do twórczości Żeromskiego wypływa z jej istotnego odczucia i zrozumienia oraz z chęci spopularyzowania przy pomocy ekranu dzieł wielkiego pisarza. Przyczyna była inna. W twórczości Żeromskiego znaleźli po prostu takie elementy, jakich poszukują zawsze i wszędzie, uważając je za niezawodnie „kasowe”: dużo „namiętnej” miłości, która w połączeniu z konfliktami natury patriotycznej jest pasjonującym tematem „romansów” filmowych. To też z utworów Żeromskiego robiono właśnie zawsze romans; z pisarza i społecznika pozostawał na ekranie zaledwie nikły cień, gdyż z tych wartości starano się go doszczętnie odbarwić.
Realizatorom Róży (reż. Lejtes) tego zarzutu postawić nie można. Do Żeromskiego odnieśli się z pietyzmem, starali się nie zatrzeć jego myśli, a nawet, w miarę możności, uszanować piękno jego słowa. Udało im się stworzyć odpowiednią atmosferę, wydobyć zasadniczy ton, na którym utwór jest zbudowany i nie sfałszować stylu życia tak niedawnego, a tak już odległego. Wszystkie role grane są bardzo dobrze, niektóre – znakomicie (Znicz, Junosza, Jaracz), sceny zbiorowe, jak np. wiec, albo tłum oczekujący przed cytadelą – pełne właściwego wyrazu, jest nawet kilka dobrych pomysłów w reżyserskich (etiuda rewolucyjna), jako odpowiedź na pytanie „co robić dalej?”, albo pokazanie zamachów rewolucyjnych przez zestawienie huku wybuchów z obrazem telefonicznych rozmów zaalarmowanych moskali.
A jednak trudno nazwać Różę bezwzględnie dobrym filmem. Brak konstrukcji tegoż utworu zaciążył też na jego wersji filmowej. Trudno było połączyć te fragmenty i uzgodnić ich rytm, a teatralność niektórych epizodów i pietyzm dla słowa Żeromskiego jeszcze to zadanie utrudniały. W każdym razie jednak należy realizatorów pochwalić za ich poważny stosunek do podjętego zadania, a choć co do potrzeby i celowości sfilmowania Róży można by się sprzeczać, wybór ten świadczy o jakichś wyższych aspiracjach producentów, co wobec farsowo-kasowego nastawienia przeważnej części tzw. „branży” jest objawem pocieszającym. Róża odkryła nam jeszcze dwie prawdy: że Eichlerówna ma niefonogeniczny głos i musi przejść „przeszkolenie” filmowe, gdyż gra jej dla ekranu stoi znacznie poniżej poziomu jej gry scenicznej i, że Zacharewicz, prawdopodobnie, spełni te nadzieje, które zostały zawiedzione przez tylu naszych młodszych artystów ekranu. Poza doskonałymi warunkami zewnętrznymi, młodzieniec ten w roli Czarowica wykazał dużo intuicji, szczerości, prostoty i poczucia stylu. Zasługuje na to, ażeby mu dawać role trudniejsze i odpowiedzialniejsze, niż amantów w głupich komediach, co się już raz zdarzyło w tym sezonie, a przy tematycznym ubóstwie naszych filmów może się zdarzać częściej.
Zdjęcie wprowadzające: Witold Zacharewicz, Irena Eichlerówna, Bogusław Samborski na fotosie z filmu Róża. Fot. Leonard Zajączkowski. Źródło: FOTOTEKA/FINA.