Mira Zimińska

Mira Zimińska-Sygietyńska
Wydawnictwo Artystyczne i Filmowe 1985
W Qui Pro Quo było dużo miłych i dowcipnych kolegom z kochanym moim przyjacielem i scenicznym partnerem Dodkiem Dymszą na czele.
Kiedy już byłam aktorką, można powiedzieć jeszcze nie pierwszej, ale drugiej klasy, przyszedł do Qui Pro Quo młody chłopiec. Niczym szczególnym się nie wyróżniał, był tylko bardzo wesoły. Jego talent nie rozwijał się, tylko tak nagle, jak to się mówi. „wybuchnął”. Właściwie już po pół roku Dodek miał własny styl. Był przez nas wszystkich bardzo łubiany. Bardzo go kochał Julek Tuwim. Zaprzyjaźniłam się z Dodkiem, a on po przyjacielsku robił mi ciągle kawały.
Któregoś dnia nie przyszłam na próbę. Byłam na balu, bal trwał długo, tańczyło się dużo, więc odsypiałam. Na drugi dzień o godzinie w pół do siódmej budzi mnie… dęta orkiestra. Taka dość duża i grająca bardzo głośno. Zła byłam, że mnie tak rano obudzili. Nagle wszedł pan z wielką trąbą, przerzuconą przez głowę przeniósł mi list treści następującej: „Kochana Mireczko, witamy Ciebie orkiestrą rano i prosimy bardzo, żebyś się już na próby nie spóźniała. Dodek”. Powtórzyło się to kilka razy, bo niekiedy zdarzało mi się nie być punktualną. Uważałam, że jest to bardzo dobry sposób na budzenie. Tylko, że moi sąsiedzi mieli tego dość.
Innym razem, na moment przed wyjściem na scenę, gdy przebierałam się do następnego numeru, szybko nałożyłam suknie wsuwam na nogi pantofle… I nie mogę się ruszyć z miejsca, stoję… Pantofle przybite są gwoździkami do podłogi. Nie wiedziałam, co zrobić, bo innych nie miałam pod ręką. Byłam wściekła, bo były to ładne pantofle. Kto to zrobił? Oczywiście, mój ukocham Dymsza, Dodeczek – i jeszcze bardzo się śmiał, powiedział, że to bardzo dobry dowcip.

Kiedyś występowałam w jakimś dłuższym skeczu. Wracam do garderoby. Wchodzę, patrzę i nawet cofnęłam się: to nie moja garderoba, to jakiś pokój. Myślę: pomyliłam drzwi. Ale czyj to pokój, tu w teatrze? Wreszcie poznaję przecież to mój pokój, moje poduszki, nakrycie na tapczanie, mały dywanik przed nim, moja ulubiona lampa. Zjawił się Dodek. Pytam: „Co to ma znaczyć?” – „No, żebyś się tu dobrze czuła, żeby było ładnie…” Kiedy on to wszystko przeniósł, nie dowiedziałam się nigdy.
Podczas występów Qui Pro Quo we Lwowie – bardzo kochałam Lwów i zdaje się ze wzajemnością – mieszkałam, jak zawsze, U George’a. Zawsze mi dawano apartament, duży pokój od frontu, z wielkim balkonem. Było to w dzień moich imienin 22 lipca. Jestem Mira, ale imieniny obchodzę, nie wiem dlaczego, jako Maria Magdalena. Chyba dlatego, że Maria Magdalena też była grzesznicą. Przyszło wtedy do tego apartamentu U George’a mnóstwo osób. Trochę arystokracji z księciem Romanem Sanguszką na czele, kilku tzw. rajdowców, bo już wtedy w rajdach brałam udział, więc mnie znali, bardzo przyjemne towarzystwo. Kilka moich koleżanek z Hanką Ordonówną, koledzy z Dymszą…
Nagle wchodzi dwóch facetów, obcych, nie znałam ich. Pod krawatem, aparycja bardzo, bardzo męska, ale panowie tak jakby lekko pod muchą, widać od razu, że nie z tego towarzystwa. Myślę sobie: do jasnej… kto mi tych panów tu sprowadził. Podchodzą do mnie i głosem nieco groźnym, a podobnym do głosu Himilsbacha, mówią: „My na imieniny do pani Zimińskiej”. – „Bardzo proszę panów” – odpowiedziałam. – „Władek jestem”. „A pan?” – zapytałam drugiego. „Jestem Stefan”. „Bardzo mi miło…, bardzo proszę panów” przedstawiłam ich moim gościom. „Pan Władek, książę Roman Sanguszko…” i tak po kolei przedstawiłam ich wszystkim. I wszyscy chwycili ten dowcip, przywitali się z nimi normalnie. Tylko jeden Dodek zbaraniał. bo myślał, zresztą nie wiem, co myślał, czy że się zdenerwuję, czy że nie będę wiedziała, co z nimi począć i wyrzucę ich na zbity… A ja tych panów przyjęłam bardzo elegancko, przedstawiłam, rozmawiałam z nimi.
Jeden Dodek był nieszczęśliwy, stracił humor. Nagle widzę, że bierze moją parasolkę, przywiązuje do niej mój biały szalik, wychodzi na balkon i potrząsając tą parasolką zaczyna coś mówić w jakimś dziwnym języku, nie wiadomo, jakim. On umiał mówić, to moje szczęście kochane, jakimś tajemniczym językiem. Widzę, że Dodek na balkonie trzyma mowę, a pod balkonem coraz więcej ludzi się zbiera. Dodek się zapala, już prawie krzyczy, biały szalik powiewa na parasolce, pod balkonem już tłok. Na zakończenie krzyknął: „Vive la Pologne!” – dostał brawa i wrócił do pokoju.

Kiedyś, nie wiadomo dlaczego, źle się poczułam. Lekarz kazał mi kłaść ciepłe kompresy. Czułam się gorzej, coraz to gorzej. Przyjechał mój znajomy lekarz, dr Zajdeman. i powiedział: „No, Mira, doigrałaś się. Ciepłe kompresy na ostrą ślepą kiszkę”. Natychmiast zawezwał pogotowie i w ostatniej chwili – bo to draństwo już pękło – zawiózł na stół. Tam mnie ciachnęli, zszyli i na kilka dni położyli do łóżka. Leżę więc ja sobie w tym łóżku, pięknie zszyta, szczęśliwa, że to już mam za sobą. Otwierają się drzwi i wchodzi mój Dodek. W czarnym krawacie, ubrany jak na pogrzeb, ulizana grzywka. Przyszedł się ze mną pożegnać. „Miro, kochana – powiedział. – Ty moja droga partnerko nieodżałowana. Kiedy odejdziesz, nikt mi ciebie nie zastąpi”. Mówię do niego: „Dodek, przestań!” – „Mira, kiedy serio mówię. Ty jesteś jedyną aktorką, z którą mi się dobrze grało. Kiedy sobie pomyślę, że już nigdy z tobą…” – „Dodek, ja się nie mogę śmiać! Idź do diabła!” A on nic, tylko mnie ciągle na tamten świat wysyła. Ukląkł przede mną, całuje po rękach, i żegna mnie. Mówię: „Dodek, przestań!” Ale już nie mogłam się powstrzymać, bo miał tak śmieszną minę, i ryknęłam śmiechem. Oczywiście szew mi pękł.
Kochany, mój najlepszy, kochany partner.
Sama nie byłam od tego, żeby nie brać udziału w tych naszych zabawach koleżeńskich w Qui Pro Quo. Kawały robiło się zawsze w czasie ostatniego przedstawienia.

1926 rok, NAC
W jednym z programów Lawiński mówił monolog pt. Telefon. Rozmawiał przez telefon z kolegą, to znaczy udawał, że rozmawia, bo to był głuchy telefon. Wtedy Dodek załatwił z technikami i podłączyli mu prawdziwy telefon. Ja podjęłam się roli telefonistki. Kiedy Lawiński podniósł słuchawkę, zbaraniał, usłyszał bowiem : „Halo, proszę”. Zbaraniał, wiedział przecież, że to głuchy telefon, a tu słyszy głos telefonistki. Ale – koledzy obserwowali go z boku – nie stracił rezonu. Powiedział: „Proszę połączyć, numer taki i taki”. Ja mówię: „Już łączę”. On po chwili: „Moryc, czy to ty?” W słuchawce usłyszał zmieniony głos Dodka: „Pomyłka”. I wtedy zgłupiał dokumentnie, nie wiedział, co ma dalej robić. Położył słuchawkę, wziął ją ponownie do ręki i mówi: „Przepraszam uprzejmie, pani telefonistko, proszę mnie połączyć, numer taki i taki”. – „Łączę”. I znowu: „Moryc, czy to ty”? A Dodek na to: „Odczep się, cholero! Czego ty się czepiasz!” Lawiński zrobił strasznie głupią minę i odłożył słuchawkę. Po chwili trzeci raz się połączy! i już chciał mówić swoją kwestię do telefonu. Nawet odsunął słuchawkę, ale nie zdążył, usłyszał ponownie: „Odczepisz ty się…” i tu padły wyrazy straszne. To go dobiło. Monologu już nie był w stanie powiedzieć. Opuszczono kurtynę. Publiczność nie wiedziała, o co chodzi. Widziała tylko głupią minę Lawińskiego. Pomstował na nas potem okrutnie.
Innym razem graliśmy jakiś skecz, chyba rosyjski. Nie pamiętam czyje to było. Na scenie pewien pan morduje nożem swoją kochankę. Później podchodzi do stołu, kładzie na nim rękę. coś nagle spostrzega i zaniepokojony mówi: „Och, muszkę zabiłem. Co mi ta muszka złego zrobiła?” Tu obok leży trup z jego ręki. a ten roztkliwia się nad muszką, którą na stole rozgniótł. Tego wieczora Lawiński zabił już swoją kochankę, rusza w stronę stołu, a tu nagle pukanie do drzwi. Ktoś wchodzi i pyta: „Czy to u pana miałem założyć firanki?” Lawiński kompletnie zbaraniał. Ciachnął nożem tego od firanek, ten wali się na ziemię, Lawiński idzie ponownie w stronę stołu. Znowu pukanie, jakieś pytanie, znowu ciach nożem, następny trup leży. I od początku… Wchodzę ja, pytam: „Czy tu mieszka pan Lawiński?” A on mnie ciach nożem, leżę. Kiedy na podłodze leżało już pięć czy sześć trupów, ryknęliśmy śmiechem, a publiczność razem z nami. Tego wieczora Ludwik Lawiński już do tej muszki nie doszedł.

U nas w Qui Pro Quo był raj humoru. Robiliśmy sobie kawał za kawałem. Nie wszystko jest do powtórzenia…W Qui Pro Quo był też kochany Julek Tuwim. Dzisiaj o tej jego działalności pisze się i mówi mało. On bardzo lubił nasz teatr. Przychodził, żeby się pośmiać, bo mieć Lawińskiego, Dymszę, Krukowskiego, wszystkich razem… to była rzeczywiście frajda. Julek stale przesiadywał z Boczkowskim i Hemarem w mojej garderobie. Grali w szachy czy karty, chyba jednak w szachy. Była to duża garderoba, choć tylko dla jednej osoby. Kiedy już byłam gwiazdą, powiedziałam: „Proszę osobną garderobę”. I dostałam! Okazuje się, że gdy ma się powodzenie, to można żądać. Nawet koledzy z tego korzystali. Mówili: „Mira kochana, patrz, w umywalni nie posprzątane już dwa dni. Jeśli ty krzykniesz, pomoże”. Wtedy szłam do dyrektora Majdego i mówiłam: „Dyrektorze, proszę zobaczyć, jakie tam są brudy. Proszę, żeby tym ktoś się zajął”. W ogóle taka dumna „gwiazda”. I, psiakrew, pomagało.
W tej mojej garderobie przesiadywali ci trzej panowie i tak się zadomowili, że pewnego dnia słyszę pytanie: „Kiedy, Mireczko, idziesz na scenę, bo nam przeszkadzasz?” Musiałam więc przebierać się w cudzej garderobie.
Właściwie to nie robiłam wtedy nic innego, tylko grałam i miałam tak zwane pomysły. Jeśli Tom chciał napisać jakiś scenariusz, mówił: „Mira, muszę mieć forsę, wymyśl coś”. To ja sobie albo Nitouche przypominałam, albo jakąś inną sztuczkę. Coś tam w niej przerabiał i miała i glik, i sens. Najlepszy dowód, że później napisałam kilka nowel i scenariuszy filmowych: o młodości Chopina pt. Szafary, o Mazowszu (z Kaziem Korcellim), o partyzantce pt. Pod umówionym jaworem (z Jerzym Toeplitzem) oraz (również z Toeplitzem) scenariusz do filmu Warszawska premiera, jednego z pierwszych powojennych filmów, całkiem udanego – o Moniuszce.
W Qui Pro Quo co miesiąc trzeba było zmieniać program. Hemarowi i Tuwimowi nie zawsze starczało konceptu na napisanie nowych numerów, więc trzeba im było podsuwać pomysły.

Wyglądało to tak. Tuwim, Hemar i Boczkowski, dyrektor, siedzą w gabinecie. Pukam, wchodzę i pytam: „Czy mogę wejść?”– „Proszę. Pani w jakiej sprawie?” – „Ja do panów z pomysłem”. – „Proszę, niech pani siada”. I przedstawiałam jakiś pomysł do skeczu czy piosenki. Jeżeli był dobry, słuchali, jeśli nie od razu mówili: „Dziękujemy pani, proszę wyjść”. Po chwili znowu pukałam. – „Proszę panów, mam jeszcze jeden pomysł”. „Proszę, niech pani siada”. Przedstawiałam inny pomysł. „Dobrze. Bierzemy”. I właściwie ciągle musiałam coś wymyślać. Ciągle w tej mojej łepetynie szukałam, co też im powiedzieć. I zawsze coś wykombinowałam.
Kiedy odsłaniano uroczyście pomnik Chopina w Łazienkach, mówię do Tuwima: „Juleczku, napisz mi… o dziewczynie z prowincji, która gra cokolwiek Chopina”. I opowiedziałam wszystko. Julek napisał mi skecz Cokolwiek Chopina… – chyba najlepszy skecz literacki, jaki grałam. Grałam go z Dymszą. Widziałam ten skecz niedawno w telewizji. To już nie był ten sam. Był inny. Myśmy to tak grali, że ludzie i śmiali się, i płakali. Bo Dodek to był bardzo dobry aktor, miał duży talent. „Poszedł” w tak zwanego komika, ale on umiał być również tragiczny.
Ja zawsze musiałam mieć pomysły. Kiedyś zbliża się premiera, a ja nie mam nowej piosenki. Proszę Julka, powiada, że jest zmęczony. Po chwili mówi jednak: „Wymyśl sobie, to ci napiszę”. I wymyśliłam sobie tę dziewczynę z Hożej. Opowiedziałam mu. jak ta dziewczyna stoi w oknie, jak marzy o gwiazdach… – wszystko od początku. „Wiesz, że to dobre”. Poszedł do domu, wrócił, pocałował mnie i powiedział: „Masz Pokoik na Hożej”. I była to moja ulubiona piosenka.

To samo było często z Hemarem: „Nie mam pomysłu. Co ja zrobię?” Mówię: „Marian, będziemy ośmieszać kobiety”. I stworzyliśmy całą galerię typów. Taką „nic nie rozumiem”, taką „pieszczochę”. kobietę-sfinksa itp. Jaką ja szprycę dawałam wszystkim paniom! Jak ja je na perłowo robiłam. Jak ja znęcałam się nad tymi babkami! Ale dobrze im to zrobiło.
Skecze były popularne, były łubiane. Był między innymi skecz pt. Musisz być ministrem. Ojej, ojej! Dziś by cenzura tego nie puściła. Co ja tam z tymi dygnitarzowymi wyprawiałam. Skecz napisał Hemar, ale w programie podano, że to tłumaczenie z francuskiego. Była to historyjka o jednej pani, która chciała zostać ministrową. Pouczała więc swego pana, dygnitarza, co on ma nie zrobić, kogo kupić, co załatwić, jaki prezent której pani dać, żeby zostać ministrem. Ten pan tłumaczy: zostanę na dotychczasowej posadzie, siedzimy sobie spokojnie, mieszkamy dobrze – źle ci? A ona ciągle: „Musisz zostać ministrem, musisz zostać ministrem”. Grałam ten skecz: ubierałam się, perfumowałam i dawałam do zrozumienia. że załatwię u premiera, że mój pan będzie ministrem, bo musi być ministrem.
Potem pani Beckowa, którą bardzo lubiłam, bo to była miła, skromna osoba w życiu pani ministrowej nie widziałam w bogatej biżuterii, zawsze nosiła tylko śliczne srebro więc pani Beckowa mówiła: „Ej, Mira, wiem, wiem, o kim ty myślałaś, wiem, wiem, o kim ty myślałaś…” A ja tylko tyle myślałam: okazuje się, że można coś z rewolucji francuskiej wziąć i teraz pasuje, tyle tylko, że teraz głów nie ścinają.

Dziś skecze te i piosenki przepadły, szkoda, były świetne.
I tak się żyło w tej naszej kochanej budzie Qui Pro Quo. Mnie – jak już wspominałam – nie zawsze było w niej dobrze.
Byłam bardzo młoda. Kiedy przyszłam do Qui Pro Quo miałam lat dziewiętnaście. Mówiło się wtedy: „Ach, jaka ta Macherska stara, ma już dwadzieścia siedem lat. A Korska podobno dwadzieścia osiem. Jakie one stare”. Jeśli ktoś miał już ponad dwadzieścia pięć lat, uważano go za starego. Młodość jest bez litości.
Nie, mnie nie zawsze było dobrze. Kiedy uznano mnie za „zdolną”, wtedy zaczęli mi strasznie dokuczać. Nie tylko koleżanki, o czym już mówiłam, ale i koledzy. Jeśli się ma powodzenie, to właściwie wszyscy „lecą”. Człowiek się tylko bronił, opędzał, bo co miał robić? Trzeba było się opancerzyć. A już najzapalczywszy był Bodo. Pożerał mnie oczami. Któregoś dnia jestem w garderobie, przyszłam dużo wcześniej. Wpadł i normalnie się na mnie rzucił. W takiej sytuacji, jak zawsze, myślałam, co by Mia Mara zrobiła na moim miejscu. Broniłaby się. Bogowie, jak ja się broniłam! Poczochrał mnie, porwał na mnie wszystko, porobił mi siniaki na szyi. Przede wszystkim byłam zakochana, poza tym dlaczego w garderobie i dlaczego Bodo, i po co? Cnotę ocaliłam, tylko byłam bardzo posiniaczona. Ale i tak byłam skompromitowana. Mogłam zgrzeszyć po cichu i byłoby dobrze. Prawda? Potem myśleli, że mam romans z Bodo, a ja byłam wówczas Bogu ducha winna.

Dlatego doskonale rozumiałam jedną z moich dziewczyn z Mazowsza, kiedy wróciła rano pokrwawiona i mówi: „Chcieli odwieźć mnie do teatru na przedstawienie. Uciekłam im z samochodu. Powiedziałam, że muszę na chwilę pójść do lasu i zaraz wrócę… Ja się bałam tych panów, a potem błąkałam się”. I szła piechotą bardzo duży kawał. Plotki na jej temat były okropne. Wiedziałam, że mówi prawdę, rozumiałam ją, bo najważniejsze są pozory. Gdyby po cichu miała romans, nikt by nic nie mówił, ale jeżeli wróciła pogryziona i podrapana, jej wina polegała na tym, że była łatwowierna, bo sądziła, że ci panowie jedynie chcą ją podwieźć na koncert. Właściwie moje doświadczenia prywatnego życia bardzo mi pomogły zrozumieć niektóre problemy życiowe mojej młodzieży.
U publiczności miałam tzw. powodzenie. Czy byłam gwiazdą? Nie wiem. Pracowałam nad sobą, nad swoim warsztatem. Dobrze dobierałam repertuar. Ciągle biegałam na lekcje z jakimiś nauczycielkami i aktorkami, ciągle naprawdę dokształcałam się. Można powiedzieć, że założyłam sobie w domu prywatny uniwersytet. O wszystkim musiałam coś wiedzieć: o malarstwie, o poezji, o sztuce, o historii. Byłam spragniona wiedzy. Czytałam, czytałam. Czyja wiem, chyba mi się to na coś przydało. Trochę mi się w tej płockiej głowinie rozjaśniło. Jednak ciągle byłam świadoma swoich braków, tego, co jeszcze muszę zrobić.