Mariusz Urbanek
Flirt Wieniawy z filmem rozpoczął się w chwili, gdy dziesiąta muza trafiła do Polski. To przecież było środowisko, z którym miał częsty kontakt: aktorki z teatrzyków i aktorzy z kabaretów, pisarze dorabiający dobrze płatnymi scenariuszami do filmów, reżyserzy, z którymi spędził niejedną bankietową noc. Szwoleżerowie Wieniawy statystowali w filmach, do dyspozycji realizatorów zawsze były konie, koszary, mundury i ujeżdżalnie, sam zaś dowódca zwykle bywał na piątkowych i niedzielnych pokazach filmowych w Filharmonii Warszawskiej. Przy jakiejś okazji reżyser Ryszard Ordyński zagadnął go, czy armia nie sfinansowałaby jakiegoś obrazu zrobionego specjalnie „pod Marszałka”. Stanęło na Panu Tadeuszu, bo to i narodowe, i niepodległościowe, i – co najważniejsze – litewskie. Na uroczystą premierę filmu Wieniawa ściągnął samego Piłsudskiego, a po projekcji przyprowadził do jego loży reżysera ciekawego opinii Marszałka.
– Proszę pana, skąd pan pochodzi? – zapytał Piłsudski.
– Z Krakowskiego – odrzekł Ordyński.
– To widać, ale czy pan był kiedy na Litwie?
– Nie, nie byłem, ale wiele czytałem na ten temat i słyszałem – odparł struchlały już nieco reżyser.
– To na pewno doczytał się pan o pewnym kniaziu. Nie? Otóż, proszę pana, kiedyś, kiedyś, przed laty, żył sobie na Litwie kniaź Mendog…
–A słyszałem, słyszałem… – ucieszył się Ordyński.
–A wie pan, co on robił?
– No, był komendantem, dowódcą… – zaplątał się reżyser.
– Ale to nie o to chodzi, nie o to chodzi – przerwał Piłsudski. – Spraszał on do siebie gości, żeby ich mordować.
Gdy Ordyński wyszedł, Piłsudski kazał podać sobie palto, po czym – relacjonował Wieniawa Bolesławowi Mierzejewskiemu – oświadczył:
– Słuchajcie, Wieniawa, żebyście mnie więcej na takie gówna nie zapraszali.
Ale stosunki Bolesława Długoszowskiego z Ryszardem Ordyńskim nie ochłodły. W 1931 roku wzięli się razem do zrobienia filmu o kawalerii.
– Otóż Bolek jest zdania – opowiadał w Ziemiańskiej Ordyński, że w tego rodzaju filmie należy pokazać wojsko na wesoło, lecz z sercem, a nie jakąś szmirowatą bujdę, i nawet dał już tytuł tej komedii: Ułani, ułani. Bolek również przyrzekł napisać scenariusz. Oczywiście już samo nazwisko Wieniawy, którego wymienimy na afiszu, jest magnesem kasowym, lecz ponadto zaangażowałem najlepsze siły aktorskie: Zulę Pogorzelską, Dymszę, Waltera i Krukowskiego.
– Ułani, ułani, chłopcy malowani – entuzjazmowała się branżowa prasa – pierwsza polska komedia filmowa, pierwszy polski „dźwiękowiec”, pierwszy film zrobiony w stu procentach w kraju. „Aby stworzyć nareszcie wesoły film polski, trzeba było dopiero ułana i aż… generała” – napisano w „Kinie”, choć scenariusz powstał we współpracy z Ferdynandem Goetlem, znanym dramaturgiem i powieściopisarzem. Ale potem recenzje nie były już tak pochlebne.
„Prawdziwa szarża ułańska! Kircholm, Chocim, odsiecz wiedeńska – to były wypadki odgrywające się «au ralenti» w porównaniu z tym galopem nonsensu” – znęcał się w „Ilustrowanym Kurierze Codziennym” Zygmunt Nowakowski. „Czołowy powieściopisarz i Schöngeist-generał, człowiek pełen polotu, humoru, kultury, skleili do kupy to wyjątkowe barbarzyństwo, które wydaje się być [!] dziełem poczętym w stanie gruntownego zamroczenia (…). Statystują oczywiście i konie. Może dlatego, aby był ktoś, kto się śmieje”.
Zwykle dzieje się tak, że gdy krytycy wybrzydzają, publiczność tłumnie przychodzi na kolejne pokazy odsądzanego od czci i wiary filmu. Kazimierz Krukowski (Lopek) wspominał, że obraz Ułani, ułani cieszył się największym powodzeniem ze wszystkich, w których występował. „Jaki to był film, trudno mi powiedzieć – pisał – ale ludzie śmieli się, śmieli, śmieli, a producenci zgarniali gotówkę”.
Gdy jednak w 1938 roku próbowano ponownie wprowadzić film na ekrany kin, sprzeciwiła się cenzura. Powodem były protesty wojskowych przeciw ośmieszaniu polskiej armii.
Ale prawdziwa awantura rozpętała się dopiero o drugi film, do którego powstania przyłożył rękę Wieniawa. Śluby ułańskie miały być opowiedzianą na wesoło historią polskiej kawalerii, począwszy od wymarszu z Oleandrów pierwszej siódemki beliniaków, już z siodłami, ale jeszcze bez koni. Marian Hemar oparł scenariusz na wspomnieniach Bolesława Długoszowskiego, a sam Wieniawa odpowiadał za sceny wojskowe.
Film, którego intryga nawiązywała do Fredrowskich Ślubów panieńskich, pojawił się w kinach tuż przed Bożym Narodzeniem 1934 roku i natychmiast wywołał burzę. Do redakcji „Polski Zbrojnej” posypały się listy z protestami.
„W filmie tym rolę wachmistrza gra jakiś błazen, który swym niekulturalnym zachowaniem się na kwaterze, flirtem ze służącą i wyjadaniem nieprawdopodobnej ilości pierogów poniża godność całego korpusu podoficerskiego” – napisał wachmistrz Bronisław Morawski. „Wachmistrz Patyczek – kompan ordynansa majora, co w rzeczywistości nigdy nie mogło mieć miejsca, zachowuje się jak skończony drągal, żarłok, analfabeta i głupiec” – irytowała się sierżantowa Feliksowa Cieplińska. W dodatku wachmistrz ożenił się z kucharką, „stając na szarym końcu społeczeństwa”, co ostatecznie dopełniło czary goryczy. „Dlaczego nie zostawiono kucharki ordynansowi, a dla wachmistrza nie znaleziono kogoś innego” – dopytywał się kapitan M. Piekarczyk. Choć redaktorzy „Ilustrowanego Kuriera Codziennego” natychmiast zaniepokoili się, czy teraz korpus ordynansów nie poczuje się obrażony takim stawianiem sprawy.
Redakcja „Polski Zbrojnej” zatroskała się, jak po wyjściu z kina będzie patrzył na swego podoficera szeregowiec, co pomyśli młodzież, która pójdzie dopiero do wojska. Stając w obronie podoficerów, którzy tak dzielnie bili się z wrogiem o niepodległość, autorzy listów i redakcja zażądali wycofania filmu z kin. Jednocześnie w tych samych numerach „Polski Zbrojnej”, w których na pierwszej stronie publikowano sążniste protesty podoficerów, na ostatniej reklamy zachęcały do oglądania „Rewelacyjnej komedii polskiej – Śluby ułańskie”.
5 stycznia 1935 roku Polska Agencja Telegraficzna przyniosła informację, iż dowództwo garnizonu białostockiego ogłosiło rozkaz zabraniający oficerom, podoficerom i szeregowcom oglądania filmu. Pod kinami ustawiono żołnierzy informujących o nałożonej klątwie. A gdy „Echo Białostockie” wystąpiło w obronie Ślubów, zakazano także czytania „Echa”. Sprawa trafiła nawet do sejmu, ale interpelowany wiceminister spraw wojskowych Sławoj Składkowski zbagatelizował protesty, mówiąc nawet o nadto nerwowej reakcji niektórych dowódców garnizonów. „Czyżby aż ministerstwo – pytał decydować miało sprawę filmu, w którym wachmistrz wychodzi trochę śmiesznie?”.
Wieniawa też nie przejął się aferą.
– Dobrze, że podoficerowie dbają o swój honor – mówił w wywiadzie dla „IKC” – tu jednak zachodzi nieporozumienie chyba dlatego, że z kucharki zrobiono stare pudło. Gdyby podoficer w filmie był zgrabnym chłopcem, a gospodyni doktora (nie kucharka) była miła i przystojna, to pewnie nikt by się nie obraził.
Ostatecznie jednak cenzura wojskowa zwyciężyła. Scena umizgów wachmistrza do kucharki, która stała się powodem awantury, musiała zostać wycięta z taśmy filmowej.
Ale to i tak nie zakończyło rozpętanej wojny. Spór podjęła krytyka. Magdalena Samozwaniec stwierdziła, że film powinien nazywać się najlepiej „Duby smalone”, a Hemarowi, który napisał nie tylko scenariusz, ale i piosenki do tej ułańskiej szmiry, chodziło na pewno wyłącznie o pieniądze. Hemar odparował, że Madzia, z domu Kossak, ma prawo być znudzona ułanami, których w jej rodzinie maluje się już od trzech pokoleń, choć tylko dziadek dobrze, ale film rzeczywiście jest antypatycznym kiczem, ckliwym i tandetnie zrobionym. Napisał, iż powinien był wycofać swoje nazwisko z czołówki filmu zaraz po pierwszej projekcji, z której wyszedł z uczuciem bezradnej wściekłości i obrzydzenia. Na to zareagował natychmiast reżyser Ślubów, Mieczysław Krawicz. Oświadczył, że w scenariuszu nie zmieniono ani jednego słowa, a Hemar dwukrotnie żądał, by jego nazwisko na pewno w filmie było.
Dziękujemy Wydawnictwu Iskry za udostępnienie fragmentu książki.