Ludwik Solski w anegdocie

Ludwik Solski, ówczesny dyrektor krakowskiego teatru im. Juliusza Słowackiego, wracał późnym wieczorem w towarzystwie swojej małżonki do domu. W pewnej chwili podeszła do nich umalowana dziewczyna lekkich obyczajów. Przyjaźnie skinąwszy dłonią, śmiejąc się głośno, zawołała:
– Jak się masz, Ludwiczku, mój ptaszku!
Mistrz Solski zbladł, ale jego przysłowiowa przytomność umysłu i tym razem nie zawiodła.
– Widzisz – powiedział zwracając się do żony – znowu ta przeklęta popularność.

***

W roku 1918 w Krakowie ubiegało się o fotel dyrektorski Teatru Słowackiego trzech kandydatów: Trzciń­ski, Sosnowski i Solski.
Zachowały się kartki, na których wypisywali nazwiska swoich wybrańców głosujący rajcowie.
Oto jedna z nich:


Któryś z głosujących, nie wiedząc, jak się pisze nazwisko kandydata, dopisał po prostu: Solski.

***

Solski przed pierwszą wojną światową wystawił w krakowskim teatrze Judasza Rostworowskiego. Kajfasza w tej sztuce miał grać Masalski, chłop olbrzymiego wzrostu.
W jednej ze scen miał on uderzyć Solskiego-Judasza w twarz. Na próbach robił to niezwykle delikatnie, bojąc się, by nie zrobić krzywdy swojemu dyrektorowi. Solski wściekał się i żądał, by aktor uderzył naprawdę. Masalski jednak uporczywie markował.
– Wyrżnij dyrektora w mordę, czego się boisz, przecież tego chce – namawiali koledzy.
Wreszcie, kiedy na premierze doszło do tej sceny, olbrzym zdenerwował się i z taką siłą uderzył, że Solski przeturlał się przez scenę, wpadając w kulisę.
Po jakimś czasie, kiedy przerażony Masalski nie wiedział zupełnie, co ma ze sobą zrobić, mistrz niepewnym krokiem powrócił na scenę. Trzymając się za twarz, zamrugał oczami i drżącym szeptem wysyczał:
– Kolego, co to, cyrk czy co?

***

Ludwik Solski, będąc w sklepie z meblami, chciał kupić sobie nowoczesny fotel. Gdy jednak usiadł na wybranym, zwrócił się do właściciela sklepu:
– Robicie nowoczesne meble tylko dla oka, a przecież przeznaczone mają one być dla nieco innej części ciała.

***

Solski bawił w okresie międzywojennym na gościnnych występach w Wilnie. Grał wówczas jedną ze swoich wielkich ról, cara Pawła.
W jednej ze scen spiskowcy wpadają do komnaty śpiącego monarchy i zarzucają mu szarfę na szyję. Ten chce uciec, stacza się po schodach, szarfa, którą trzymają spiskowcy, zaciska się wokół szyi. Car się dusi.
Kiedyś, jako chłopak, obserwowałem próby, jakie Solski-reżyser odbywał z młodymi aktorami (epizodyczne role spiskowców grali oczywiście młodzi). Krzyczał swoim nieco piskliwym głosem:
– Mocniej, mocniej!
Aktorzy bali się, że starszy pan nie wytrzyma, starali się więc markować. Solski nie dawał za wygraną. Scenę tę powtarzano kilkanaście razy. Aż wreszcie, gdy tłukąc głową po stopniach schodów, rozkrzyżowany upadł na deski sceny, rozsupłując węzeł – czerwony, z wybałuszonymi oczami, sapiąc z trudem wyszeptał:
– O, teraz było nieźle!

***

Rola tytułowego bohatera w sztuce Wielki Fryderyk Nowaczyńskiego należała do najznakomitszych kreacji Solskiego.
W 1936 roku podczas próby tej sztuki mistrz zwymyślał w dość ostrej formie sześćdziesięcioletniego podówczas aktora, Machalskiego, który grał von Zittena. Machalski obraził się i powiedział dyrektorowi Horzycy, że grać z Solskim nie będzie. Po wielu perswazjach udało się dyrektorowi Horzycy namówić Solskiego, by zechciał przeprosić Machalskiego.
Następnego dnia, wobec licznie zgromadzonych kolegów, Solski patetycznie powiedział:
– Ja, stary, przepraszam kolegę… – tu poczerwieniał i gwałtownie wykrzyknął:
– Ale gówniarz to pan jest!

***

Tuż po wojnie Solski występował gościnnie we wrocławskim teatrze w Grubych rybach Bałuckiego. Pewnego dnia zaproszony został do Jeleniej Góry na spotkanie z jej mieszkańcami. Samochód, którym miał wrócić na spektakl do Wrocławia, odmówił posłuszeństwa. Organizatorzy owego spotkania „wykombinowali” dla mistrza… motocykl. Solski skoczył na tylne siodełko i żegnany gromkimi Sto lat (a był tych stu lat bliski), rzucił kierowcy:
– Gnaj pan, co koń wyskoczy!
Przestraszony motocyklista co i raz oglądał się na sędziwego pasażera. Kiedy najmłodszy ze wszystkich starców na świecie, Solski, stanął przed teatrem, uścisnął dłoń kierowcy:
– Od dziś – powiedział – jeżdżę tylko motocyklami.

***

Kiedy w 1947 roku Saturnin Żórawski był dyrektorem teatru w Świdnicy, Ludwik Solski występował tam gościnnie w Grubych rybach. Po ostatnim spektaklu, na którym wśród licznie zgromadzonej publiczności byli także wszyscy świdniccy notable, na scenie zorganizowano uroczystość na cześć mistrza.
Na ogromnym fotelu zasiadł Ludwik Solski. W przemówieniach, których było wiele, dziękowano mistrzowi za to, że zechciał zaszczycić swoją osobą skromną świdnicką scenę.
Wręczono mu także prezent, kosztowny, chiński drobiazg. Nieznany artysta wyrzeźbił z jednego kawałka kości słoniowej małego człowieczka, zamkniętego w klatce. Było to maleńkie, misterne cacko.
Kiedy młody aktor, wzruszony honorem, jaki go spotkał, wniósł na scenę ten kosztowny podarunek, ułożony na ogromnej, srebrnej tacy, zaskoczeni obecni usłyszeli, jak mistrz wysokim dyszkantem wyrzekł:
– A cóż wy mi tu dajecie takie małe gówno!

***

W 1947 roku Solski bawił na gościnnych występach w Świdnicy. Wystawiono tam dla niego Grube rybyPana Jowialskiego. Solski lubił spacerować po mieście i oglądać wystawy. Często też odwiedzał antykwariaty, by kupić to i owo. Właściciel jednego z nich ucieszył się, gdy zobaczył nestora sceny polskiej w swoim skromnym sklepie. Solski poprosił o nocną lampkę. Ta, którą mu pokazano, była bardzo piękna.
– Ile chce pan za nią? – spytał Solski.
– Mistrzu – nieśmiało odezwał się właściciel sklepu – gdyby mistrz zechciał przyjąć ją w prezencie, byłbym szczęśliwy.
Solski zmrużył szelmowsko oko.
– Chętnie – powiedział – ale ja mam dwa nocne stoliki.

***

Kiedy Solski obchodził jeden ze swoich licznych jubileuszów, ówczesny Marszałek Polski Konstanty Rokossowski zaszczycił uroczysty bankiet swoją obecnością. Po wielu toastach Solski, który wtedy już przekroczył dziewięćdziesiątkę, zwrócił się do Marszałka z zapytaniem, dlaczego dziś nie zdobią go wąsy.
– Nigdy ich nie miałem – uśmiechnął się Rokossowski.
Mistrz zamrugał oczami.
– Ciekawe, ciekawe… – wyszeptał.

***

Kiedyś Solski otrzymał od pewnego malarza, z którym się przyjaźnił, depeszę tej treści: „Wesołych Świąt B.N. i Szczęśliwego Nowego Roku!” Solski, znając roztargnienie przyjaciela, podziękował mu w liście i wyjaśnił, że w dniu, w którym ową depeszę otrzymał, obchodził właśnie imieniny. Niebawem nadeszła odpowiedź. „Wybacz – pisał przyjaciel – byłem przekonany, że to był dzień Twoich urodzin”.

***

Zbigniew Szczerbowski, będąc dyrektorem teatru w Poznaniu, zaprosił na gościnne występy mistrza Ludwika Solskiego. Grał on Jowialskiego w Panu Jowialskim i Ciaputkiewicza w Grubych rybach.
Kiedy Solski odbierał swoje honorarium, zbulwersował go wymiar podatku.
– To miał być cały milion – ubolewał.
Istotnie Solski miał otrzymać za cykl występów milion złotych (proszę się nie przerażać, idzie tu o tzw. stare pieniądze sprzed reformy walutowej z 1951 roku).
– Mistrzu – cierpliwie tłumaczył Szczerbowski – przecież podatki płacić trzeba, wszyscy to robimy.
Mistrz wpadł w szał.
– Ja?! Stary człowiek, nestor?! – krzyczał. – Wieź mnie do prezydenta Bieruta.
Nie było rady, trzeba było ulec apodyktyczności najmłodszego ze wszystkich starców świata.
Wizyta w Belwederze została wyznaczona i punktualnie o umówionej godzinie z samochodu, z trudem, opierając się na ramieniu Szczerbowskiego, wysiadł przed główną bramą zgrzybiały starzec.
– Prowadź mnie ostrożnie, wolniutko, jakbym już umierał, to musi zrobić wrażenie – syczał Solski w ucho Szczerbowskiemu.
Prezydent w serdecznych słowach powitał nestora sceny polskiej. Solski schylił głowę i wyszeptał:
– Teraz mogę spokojnie umrzeć, zobaczyłem mojego prezydenta.
– W czym mogę mistrzowi pomóc? – zapytał Bierut.
– Kochany panie prezydencie – ciężko oddychając, przerywając wypowiedź świszczącym kaszlem, szeptał ledwo słyszalnie Solski – ostatkiem sił gram w Poznaniu ostatnią rolę w moim życiu u tu obecnego dyrektora Szczerbowskiego… a tu taki podatek! Prosiłbym mojego prezydenta, żeby mnie od niego uwolnił.
Prezydent Bierut zadzwonił do ówczesnego ministra Skarbu, Konstantego Dąbrowskiego, i po rozmowie z nim oznajmił Solskiemu, że mistrz od dziś zostaje zwolniony z obowiązku płacenia podatku.
– Panie prezydencie, ślicznie dziękuję, ale chciałbym mieć takie pismo teraz, już. Bo potem urzędnicy po drodze mogą… spłatać figla i… A tak pismo w ręku to jak wróbel w garści – Solski poczerwieniał i zachłysnął się kaszlem.
Kiedy już, serdecznie żegnani, znaleźli się na podwórzu pałacu, Solski, pochylony, opierając się na ramieniu Szczerbowskiego, posuwał się wolno krok za krokiem.
– Uważaj – syczał – wolniej, bo może patrzą z okien.
Kiedy byli już daleko poza bramą, nestor zatarł ręce.
– Teraz możesz mnie – wykrzyknął – zaprosić na obiad do Bristolu – i… ruszył tak żwawym krokiem, że Szczerbowski ledwo za nim nadążał.

***

Hetman sceny polskiej Ludwik Solski lubił jubileusze i często je obchodził. Ostatni odbył się w Warszawie w 1954 roku. Wśród dostojnych gości, którzy zaszczycili swoją obecnością ten bądź co bądź niezwykły jubileusz (Solski był bliski setki – lat oczywiście!), byli także artyści z innych krajów. Madame Tessier reprezentowała paryską Comedie Franęaise. Czarująca dama wzniosła kielich szampana.
– Piję pańskie zdrowie – powiedziała skłoniwszy się przed Jubilatem.
Solski zamrugał oczami. Poorana zmarszczkami, szczupła twarz wyrażała zadowolenie.
– Proponuję pani bruderszafta! – wykrzyknął swoim nieco skrzekliwym głosem.
Przy ogólnym śmiechu i brawach bruderszaft został spełniony.
Siedząca u boku Solskiego małżonka pokiwała głową.
– Ach, Ludwiczku, coś podobnego! Mogłeś mi tego oszczędzić.

***

Szyfmanowi, który w bardzo dojrzałym wieku wstępował w kolejny związek małżeński z młodziutką, urodziwą studentką, Solski, wówczas już bliski setki, wysłał depeszę tej treści: „Nie licz na mnie – ja już pomogłem Fertnerowi”.

***

Solski miał zwyczaj strofowania i zwracania uwag aktorom, grającym z nim na scenie. Czynił to oczywiście tak, by publiczność nie mogła tego zauważyć. Aktorzy byli wściekli. Rzecz jasna, że owe reżyserskie nawyki mistrza nie pomagały im w graniu.
Broniszówna jednak kiedyś nie wytrzymała i… na cały głos zawołała:
– Co pan dyrektor mówi?!
Solskiego zatkało. Nigdy już nie stosował potem owego pouczania.

***

Ludwik Solski namawiał poetę Jana Lechonia, by po obiedzie odwiedzili wesołe panienki. Lechoń, który nie był przesadnym amatorem kobiecych wdzięków, bronił się:
– Straszny dziś upał, a panienki to sport zimowy, jak łyżwy lub sanki…
– Nie zgadzam się – upierał się aktor – jak szczupła, to i w upał można!

***

Kiedy urodził się Ludwik Solski – kró­lowa Wiktoria miała 36 lat, a cesarz Fran­ciszek Józef – 23 lata…
Kiedy Solski miał niecały rok – zmarł Adam Mickiewicz…
Miał dwa lata, kiedy Karol Dickens na­pisał Maleńką Dorrit.
Miał 10 lat, kiedy w Warszawie ruszył pierwszy tramwaj konny…
Miał 11 lat, kiedy inżynier Kierbedź zbudował w Warszawie most…
Miał 14 lat, kiedy urodził się Stanisław Wyspiański…
Miał 23 lata, kiedy Jan Matejko nama­lował Bitwę pod Grunwaldem…
Miał 34 lata, kiedy w Paryżu wybudo­wano wieżę Eiffla…
Miał 40 lat, kiedy wyświetlono w Pa­ryżu pierwszy film…
Miał 41 lat, kiedy w Atenach odbyły się I Igrzyska Nowożytnej Olimpiady…
Miał 51 lat, kiedy w Krakowie powstał kabaret Zielony Balonik…
Miał 56 lat, kiedy Amundsen zdobył Biegun Północny…
Miał 57 lat, kiedy zaczęto tańczyć tan­go…
Miał 58 lat, kiedy powstał w Warszawie przy ulicy Karasia Teatr Polski… („Szpil­ki” 1954 r.).

***

Przed rozpoczęciem kariery scenicznej Ludwik Solski został jako 16-letni mło­dzieniec oddany przez ojca do pracy w sklepie w Krakowie. Praca ta jednak zupełnie mu nie odpowiadała i już po krótkim czasie Solski bez zgody ojca, uciekł do teatru.
Ponieważ wówczas, mimo uznania i czę­sto gorących owacji, uważano aktorów za pewnego rodzaju wykolejeńców, ojciec martwił się tą samowolną zmianą i często strofował młodego Solskiego:
– Czymże ty będziesz? Żebyś chociaż miał talent!
Dobry syn starał się przekonać ojca, ale wszelkie wysiłki były bezskuteczne. Dopiero ciekawy incydent, o którym wspomina Kornel Makuszyński, przekonał całkowicie starego Solskiego.
Otóż pewnego razu do sądu, gdzie pracował stary Solski, przychodzi trzęsący się ze starości pachciarz i usiłuje wydobyć z depozytu fundusz sierocy. Ponieważ brak mu do tego udokumentowanych pod­staw, ojciec Solskiego odmawia wydania depozytu. Stary pachciarz nie ustępuje jednak i proponuje specjalne wynagrodzenie za załatwienie sprawy.
Ojciec Solskiego jest jednak uczciwym urzędnikiem i poleca woźnemu wyprowadzić natrętnego pachciarza. I wówczas staje się rzecz niesłychana. Ludwik Solski zdejmuje charakteryzację i prezentuje się ojcu jako najautentyczniejszy syn.
– No, wiesz – mówi zdumiony ojciec – udało ci się to znakomicie. Może jeszcze wyrośnie z ciebie dobry aktor…
Jak wiemy, nadzieje te nie zawiodły troskliwego ojca.

***

W antrakcie próby Solski, wówczas dyrektor teatru, wpada (on nigdy nie wcho­dził, zawsze wpadał) do sekretariatu, by sprawdzić korektę afisza na dzień następ­ny. W tamtych czasach, to jest w pierwszym dziesięcioleciu dwudziestego wieku (zresztą i później też) nie ustalano ty­godniowego repertuaru, lecz drukowano codziennie świeży afisz z całkowitą obsa­dą sztuki, która miała być grana.
W sekretariacie Solski zastaje znanego aktora Puchalskiego. Dyrektor gorączko­wo przegląda korektę, gdy przerywa mu Puchalski:
– Dyrektorze, nie gram jutro.
– Dlaczego? – co się stało?
– Nie gram.
– Puchało, błagam cię, nie rób kawa­łów, nie męcz.
– Mówię poważnie, nie gram.
– Puchała, dość żartów.
– Nie robię wcale żartów. Powtarzam stanowczo, że jutro nie gram.
– Chory jesteś?
– Bynajmniej.
– Zaliczki potrzebujesz?
– Nie zależy mi.
– Cóż się zatem stało?
– Dyrektorze, niech pan zrozumie, że nie mogę jutro grać.
– Kochany stary przyjacielu. Tego nam nie zrobisz.
– Niepodobieństwo. Próby są bezcelo­we.
– Mój drogi, zastanów się nad skut­kami. Pomyśl o rodzinie, o kłopotach urzę­dowych. Przecież ja nie mogę odwołać spektaklu.
– Spektakl się odbędzie. Ale beze mnie.
– Jak to? Czyś ty oszalał?
– Wcale nie oszalałem. Przeczytajże, dyrektorze, afisz. Przecież ja w ogóle nie jestem obsadzony w sztuce, która jutro idzie.

***

Któregoś wieczoru po odegraniu niezwy­kle męczącej, trudnej, wielkiej roli Dy­mitra w sztuce Nowaczyńskiego pod tytu­łem Car Samozwaniec Solski miał ja­kiś uroczysty bankiet, na którym spędził noc do godziny 4 rano, gęsto zapijając wznoszone okolicznościowe toasty starym burgundem. O godzinie 4 udał się do domu, wziął kąpiel, spożył śniadanie i o godzinie 6.15 pośpiesznym pociągiem wiedeńskim wyjechał do Lwowa na pró­bę Wielkiego Fryderyka, sztuki również Nowaczyńskiego, w której miał gościnnie wystąpić w następnym tygodniu. Jadąc w wagonie restauracyjnym przez cały czas pięciogodzinnej podróży z najwyż­szym skupieniem opracowywał reżyserski egzemplarz tej sztuki, wymagającej wielu bardzo zręcznych, umiejętnie poczynio­nych skrótów i poprawek. Przybywszy do Lwowa z gotowym egzemplarzem zrobił mozolną sytuacyjną próbę, trwającą od go­dziny 11.30 do 13.30 i, po spożyciu śniadania w gronie kolegów w knajpce Pod gruszką o 14.30 wyjechał kurierem do Krakowa. I znowu w wagonie restaura­cyjnym z jadącym z nim razem Janem Augustem Kisielewskim omawiał i szki­cował skróty i poprawki do Karykatur, które niebawem miały wejść do repertua­ru sceny krakowskiej. O 17.45 w Bochni w czasie czterominutowego postoju wpadł do restauracji dworcowej, aby załatwić z czekającym nań przyjacielem, adwoka­tem Michnikiem, znanym teatromanem kilka ważnych spraw osobistych, po czym skoczył do będącego już w ruchu pociągu i, przybywszy o godzinie 18.30 do Krako­wa, wpadł, jak bomba, do swojej garde­roby, aby w ciągu dziesięciu minut być gotowiusieńkim w charakteryzacji i skomplikowanym kostiumie do odegrania Ca­ra Samozwańca. Po spektaklu poszedł na koleżeńską bibkę do knajpki. Miał wówczas 73 lata.

***

Przyjechał kiedyś do Krakowa Mieczy­sław Frenkiel. Razem z Solskim poszli na Wawel, ale nie chciano ich wpuścić, gdyż już było późno… Wtedy Solski mówi, zwracając się do Frenkla:
– Mówiłem księdzu biskupowi, że już za późno… – a potem zwraca się do intendenta na Wawelu:
– Bo to widzi pan, ksiądz biskup przy­jechał do nas incognito…
Na to intendent:
– Aaa, nie wiedziałem, że ksiądz bi­skup raczył do nas przybyć. Dla księdza biskupa droga zawsze otwarta, proszę ła­skawie za mną.
Intendent oprowadza uroczyście, zwra­cając się ze wszystkim do księdza bisku­pa… Znaczy się… do Frenkla.
Frenkiel z brzuszkiem wyglądał godnie. W jednej sali jest jakiś napis…
– To psalm – tłumaczy intendent – nie wiem tylko, który to psalm…
– To psalm dwudziesty pierwszy – mówi po namyśle Frenkiel – robiąc poważną minę…
– Dwudziesty pierwszy – zdziwił się intendent – a mnie się zdawało, że pokutnych psalmów jest tylko… siedem… No, ale ksiądz biskup wie lepiej, niż ja…
Solski po wyjściu z Wawelu mówi:
– Słuchaj, Frenkiel… Wstydź się… Zro­biłem z ciebie biskupa, a ty nawet nie wiesz – ile jest psalmów!…

***

Podczas pierwszej wojny światowej w Warszawie idąc Alejami Ujazdowskimi Władysław Grabowski spotkał Solskiego, który na jego widok krzyknął:
No! Nareszcie zrównaliśmy się!
Co? Grabowski nie bardzo wiedział o co 
chodzi.
Jak to panie dyrektorze zrównaliśmy się? Czy co do wieku?
Nie, co do spodni!
Obaj mieli podarte spodnie.

***

O tym, że mistrz Solski jest fanatycznym wielbicielem praw­dy i realistą w szerokim znaczeniu tego słowa, świadczy choć­by następująca anegdotka: Idąc w towarzystwie młodszego kolegi przez rynek krakowski Solski zapowiedział nagle:
– Uwaga, będę twoim synem… 
W mgnienia oka zwichrzył włosy, zerwał krawat i nadał fizjonomii wyraz piętnastoletniego krnąbrnego wyrostka. Za takiego właśnie niedorostka uważała go sprzedawczyni gruszek, która nawet zwróciła koledze artysty uwagę, że źle wychowuje synka… A liczył wówczas Solski lat coś przeszło pięćdziesiąt.  

***

Podczas niedawnych prób z Baltaza­ra Janusz, grający grubego rentiera, miał kwestię:
– Nie mam wcale apetytu…
Solski spojrzał na pulchne kształty kolegi, który właśnie coś żuł, i powiedział:
– Bo pan ciągle jesz.
Wywołało to ogólny śmiech. Powiedzonko zostało wpisane do tekstu komedii Marchanda i budziło stale wesołość na widowni.
Tak oto powstała sława sztuki i auto­ra: sposobem homerowym…

***

Opowiadał Kornel Makuszyński, że Sol­ski przepadał za takim kawałkiem czegoś z jabłkiem, który w restauracyjnym języ­ku nazywają „szarlotką”…

Kiedyś siedzieli sobie całą paczką w re­stauracji przy obiedzie… Solski miał wła­śnie posypać ukochane ciastko stertą cu­kru, gdy wtem wołają go do telefonu… Koledzy postanowili zemścić się na Sol­skim za wszystkie kawalarskie krzywdy, jakie im wyrządził… i wsypali mu na tę smakowitość ze cztery garście soli… Sol­ski wraca, wszyscy czekają, a on bierze do ust jeden kęs, potem drugi, nieznacznie się uśmiechnął i… zjadł tę straszliwą po­trawę do ostatniej kruszyny… A wszyst­kim mówił Makuszyński jakby kto w pysk dał… Straszny człowiek! Byłby zjadł całą Wieliczkę, aby z siebie nie ro­bić pośmiewiska…

 

(z archiwum Mireli Tomczyk)

Like
3
0 0 votes
Article Rating
Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
najnowszy
najstarszy oceniany
Inline Feedbacks
View all comments