Jan Walery Królikowski – Warszawa żegna swego wielkiego aktora

 

Olga Gaertner
10 stycznia 2023 roku

Warszawa wydarta niepamięci
Wacław Rogowicz
Wydawnictwo Literackie (1956)

Mówiąc o starym kinie nie możemy zapominać również o tym, że aktorstwo i reżyseria to sztuki uprawiane dziesiątki lat przed pojawieniem się X Muzy. Nie jest to odkrywcza informacja, albowiem większość z nas w biografiach artystów międzywojennych zetknęła się z nazwiskami wielkich mistrzów teatru jak choćby Wojciechem Bogusławskim czy Wincentym Rapackim. W czasach dwudziestolecia międzywojennego to właśnie oni byli mistrzami „starej dobrej szkoły dramatycznej”, do których dorobku nieustannie się odnoszono. Prawdziwy rozkwit polskiej sztuki teatralnej miał miejsce w XIX wieku. To właśnie wtedy, pomimo, iż pod zaborami, okazałe wielkomiejskie gmachy teatralne w Warszawie, Lwowie, Poznaniu, Lublinie czy Krakowie były nośnikami polskiej kultury. Dzięki temu, że zachowały się niektóre opisy i recenzje sztuk teatralnych, możemy sobie wyobrazić artystyczny świat z tamtego okresu, ale szczególnie cenne są dziś dla nas liczne wspomnienia. Jedną z takich publikacji jest Warszawa wydarta niepamięci z 1956 roku. Autorem książki jest Wacław Rogowicz – polski powieściopisarz, nowelista i tłumacz literatury rosyjskiej i francuskiej, który niezwykle obrazowo przywołuje zdarzenia z roku 1886. Wówczas odbył się pogrzeb jednego z najznamienitszych aktorów polskich Jana Walerego Królikowskiego.

 

Oczytany samouk

Jan Królikowski
fot. Archiwum Ilustracji WN PWN SA
Wydawnictwo Naukowe PWN

Królikowski był powszechnie zaliczany do najpracowitszych aktorów polskich. Urodzony w 1820 roku w Warszawie jako syn Józefa – autora Prozodii polskiej – i Karoliny z Jantów. Najmłodsze lata przyszły aktor spędził w Poznaniu, gdzie jego ojciec pracował jako nauczyciel w gimnazjum. Od 1829 roku rodzina mieszkała już z powrotem w Warszawie i właśnie tu Jan rozpoczął naukę w szkole wojewódzkiej na Lesznie. Ukończywszy zaledwie cztery klasy chłopiec opuścił szkołę. Powodem był rozwód rodziców, którzy wkrótce potem utracili także zainteresowanie swoimi dziećmi. Jan, pozostawiony sam sobie zarabiał jako kopista w kan­celariach adwokackich. W 1835 wstąpił do Szkoły Dramatycznej, gdzie był uczniem Bonawentury Kudlicza. Królikowski, jako samouk, impo­nował kolegom oczytaniem, ale także wiedzą zawodową i zna­jomością języków obcych. Młody artysta dążył do ciągłego samodoskonalenia, zwłaszcza z powodu niesprzyjających warunków fizjonomicznych. W Szkole Dramatycznej bowiem sceptycz­nie oceniano jego możliwości: był niski, miał małe oczy, krótki wzrok, głos słaby i wedle własnego określe­nia „trochę piskliwy”. Nawet rysy twarzy wydawały się zbyt ostre jak na aktora.

Wszystkie te czynniki sprawiły, że młodzieniec zawziął się na tyle, aby osiągnąć upragniony cel – chciał grać na scenie. Wzmocnił głos, wypracował znakomitą dykcję, mimikę i gest. Wysiłki opłaciły się. Dalszą naukę praktyczną kontynuował w Krakowie. Zaczął grywać już wiele pierwszoplanowych ról w bardzo różnorodnym re­pertuarze wybijając się w rolach amantów i trzpiotów. Prawdziwy pokaz swojego talentu dawał jednak w rolach czarnych charakterów. Niezwykle widoczne było jego upodobanie do postaci demo­nicznych, budzących grozę. Królikowski dążył także do wypracowania kultu oryginalności w myśl zasady „grać czarne przez podkreśle­nie białego”. Występował w największych sztukach scenicznych według Aleksandra Fredry, Friedricha Schillera, Alexandre’a Dumas czy Victora Hugo. Artysta stale and sobą pracował ćwicząc role przed lustrem. Kiedy ostatecznie osiadł w Warszawie można było dostrzec wyraźną różnicę pomiędzy jego warsztatem, a grą innych aktorów, którzy pozostawali jeszcze pod wpływem klasycyzmu.

W recenzjach zachwycano się jego rozmaitością póz, gestów, intonacji, przejmowanych raczej z życia niż z podręczników. Jan Walery Królikowski zmienił styl gry w melodramatach scenicznych. Unikał jaskrawości.

 

Nowa ekspresja warszawska

Jan Królikowski
Instytut Teatralny

Środowisko warszawskie było zaskoczone takimi środkami wyrazu. Prasa podkreślała, że aktor gra w sposób oryginalny i nowy. Przedstawiciele klasycznej szkoły aktorskiej nie mogli zrozumieć sposobu ekspresji, w której nie używa się rąk ani nóg, a gra się jedynie wymową i oczami. Technika ta sprawdzała się zarówno w komediach jak i w dramatach. Królikowski był wysoko oceniany w każdym z tych gatunków, a do tego grał też inteligentnie. Był rok 1860, a cenzura skreśliła z tekstu Króla (w sztuce Victora Hugo pt. Burgrafowie), słowa uchodzące za najważniejsze w swym przekazie, zwłaszcza dla polskiej publiczności. Królikowski zastąpił je niemą grą, wymownie potrząsając kajdanami, co wywołało entuzjazm widzów.

Aktor grywał głównie w teatrach warszawskich i krakowskich, ale pojawiał się też gościnnie w innych miastach. W wielu recenzjach komentowano poszczególne frag­menty jego ekspresji, jak np. wzniesienie palca zakrzywionego na kształt szponu, towarzyszące słowom „Ja nie chcę, żeby tam coś było”. Nazywano ten gest arcydziełem „zdumiewającej głębokości”. Nie oznacza to jednak, że nie zdarzały się recenzje negatywne. Królikowskiego nie doceniano na przykład w repertuarze szekspirowskim, z którego po kilku niepowodzeniach aktor zupełnie zrezygnował.

Do legendy teatru przeszły „hipnotyczne” spojrzenia Królikowskiego, pauzy trwające po kilka minut, ostre kontrasty, np. zdławionego szeptu, po którym następo­wał nagły krzyk, słynne sceny nieme imponujące „bajeczną ruchliwością mimiki”.

Ostatnią rolą z wielkiego repertuaru był Mefisto w Fauście z 1880 roku. Już wtedy aktor chorował na płuca, ale nadal pracował, choć był już na emeryturze. Jego stan zdrowia pogarszał się nieustannie. Choroba zaatakowała wkrótce serce i nerki. W 1882 roku, Królikowski zdołał jeszcze uczestniczyć w występach gościnnych we Lwowie. Jubileusz czterdziestopięciolecia pracy obchodził 29 grudnia 1883 roku na scenie Teatru Wielkiego.

Pod koniec życia napisał obszerne pamiętniki, które się jednak nie zachowały. Niektóre przeżycia zawarł w autobiograficznej noweli drukowa­nej w jednodniówce „Ziarno” (Warszawa 1880).

 

Pogrzeb wielkiego mistrza

 Wacław Rogowicz, w swoich wspomnieniach, pisze:

Pamięci Jana Królikowskiego
rys. Józef Ryszkiewicz (1853-1925)
Mazowiecka Biblioteka Cyfrowa

Rok 1886. Umarł w Warszawie człowiek który zostawił po sobie jedno z najświetniejszych imion w dziejach polskiego teatru, wielki tragik, Jan Królikowski, aktor z rodu zaklinaczy zdolnych czarem swej sztuki zapierać dech widowni. Ponieważ o wrażeniach wywoływanych grą aktora świadczyć mogą tylko ci, którzy tę grę widzieli, tych wrażeń doznali, klątwą artysty sceny jest to, że gdy umrze on i ci, co go podziwiali, pozostaje po nim w dziejach kultury umysłowej danego narodu, czy nawet powszechnej, tylko nazwisko. Służba sztuce w tej dziedzinie, przy największych nawet sukcesach, nie przestaje być bezinteresowną i niewdzięczną, skoro nie zostawia potomności żadnego materialnego śladu twórczości niezwykłego człowieka. Jego udziałem będzie w najlepszym razie, po sławie za życia, niepewny jej kredyt pośmiertny u dziejopisów teatru.

Nie wiem, ile w Polsce żyje jeszcze osób, które widziały na scenie w stolicy, bądź na gościnnych występach w Krakowie, tego przez lat 40 koryfeusza warszawskich Rozmaitości. Wiem, że żyje w Warszawie osiemdziesięciopięcioletni Paweł Owerłło, zasłużony weteran tej sceny, którego poznałem w czasach zamierzchłych, gdy swą służbę polskiej sztuce teatralnej rozpoczął, zanim został artystą dramatycznym, w balecie opery warszawskiej (byłem z pewnością najtępszym jego uczniem w pełnym dla mnie udręki prywatnym komplecie „lekcji tańca” u znajomych, gdzie wszystkie podlotki durzyły się w urodziwym baletmistrzu, dwudziestopięcioletnim Owerlle). Od dzieciństwa związany z teatrem, miał okazję podziwiać grę Królikowskiego i przed kilku laty podzielił się wspomnieniami o tym luminarzu sceny polskiej z przedstawicielem „Expressu Porannego”.

Oddaję mu głos:

 

[Królikowski] Był to tragik na miarę najwyższą. Gdyby grywał na scenach zagranicznych, miałby sławę Garrica lub Lewinsky’ego. Namawiano go nawet, żeby wystąpił na scenach niemieckich. Odmówił. Szept jego do dziś pozostaje niedoścignioną legendą w teatrach warszawskich. Słychać go było na najwyższej galerii. Niezapomniane był zwłaszcza w kreacjach Franciszka Moora (Zbójcy Schillera) i jako Wojewoda w Mazepie Słowackiego. Umiał demonizm szatana połączyć z najgłębszym bólem „Ojca zadżumionych”, na przykład w scenie rozpaczy nad trumną syna.

Jako „czarny charakter” miał niesłychaną siłę wyrazu w roli Robina, w sztuce Żyd wieczny tułacz. Drobiazgowe opracowanie, ekonomia w geście, a wrażenie ogólne porywające. A jaki to był Mefisto w Fauście Goethego! Niemcy, którzy przyjeżdżali go podziwiać, mówili, że dopiero teraz rozumieją tego tragicznego diabła – taką głębię filozoficzną dawał tej postaci. Wyrazistość mimiki kazała wierzyć temu artyście nim się odezwał. Tak wymowną miał twarz. Największy tragik, jakiego widziałem w mym długim życiu!

 

Jan Królikowski
Polona

Gdy umarł Królikowski, Owerłło miał lat siedemnaście. Ja miałem lat siedem: nie mogłem go widzieć na scenie. Coś niecoś o nim obiło mi się o uszy z rozmów rodziców. Widziałem tylko jego pogrzeb.

I to stało się dla mnie niezapomnianym przeżyciem.

Z góry było wiadomo, że nieprzejrzane tłumy ściągnie kulminacyjny moment uroczystości pogrzebowej – defilada trumny dookoła Placu Teatralnego z zatrzymaniem się przed balkonem Teatru Wielkiego, skąd orkiestra Opery pożegna zmarłego Marszem żałobnym Chopina. To też moi rodzice biorąc ze sobą troje starszych dzieci na pogrzeb Królikowskiego zapewnili sobie zawczasu miejsce na tarasie ciągnącym się na wysokości pierwszego piętra wzdłuż sal redutowych. Zawdzięczaliśmy ten świetny punkt obserwacyjny przyjaznym stosunkom łączącym naszą rodzinę z rodziną pani Walerii Golińskiej, pacjentki mego ojca, właścicielki wykwintnego sklepu Pod Filarami z articles de Paris, od strony ulicy Wierzbowej. (Ówczesna Helenka Golińska, późniejsza pani Sygietyńska, żona Antoniego, wybitnego muzyka, literata i krytyka artystycznego, to matka twórcy Mazowsza, prof. Tadeusza Sygietyńskiego. Mieszka pod Warszawą i – jak twierdzi jej przyjaciółka, pani Leonowa Pomirowska – nawet mnie z tak odległych czasów nie pamięta).

Stojąc przy balustradzie tego tarasu można było ogarnąć wzrokiem cały rozległy Plac Teatralny wraz z wylotami przyległych ulic. Pobliski kościół poreformacki św. Antoniego na Senatorskiej był tradycyjnym kościołem „teatralnym”. Stamtąd też wyruszył kondukt pogrzebowy ze zwłokami Królikowskiego. Niesiono na ramionach trumnę wzdłuż Ratusza, pałacyku Blanka, przez część Nowosenatorskiej (Focha) do narożnika wschodniego skrzydła sklepu Pod Filarami, by minąć je i zatrzymać się na wprost balkonu nad portykiem Teatru Wielkiego, by następnie – po przebrzmieniu ostatnich tonów wstrząsającego szopenowskiego marsza – przedefilować wzdłuż zachodniego skrzydła monumentalnego gmachu Corazziego, mieszczącego w głębi Teatr Rozmaitości, i skręcić u wylotu Wierzbowej w kierunku Bielańskiej, skąd przez Nalewki wiodła droga na Powązki.

Choć obraz tego pochodu zapadł mi w pamięć bez mała 70 lat temu, nie sądzę, by czas go sfałszował: każdy człowiek, myślę, ma pewną ilość wspomnień uodpornionych na destrukcyjne działanie czasu przez siłę uczuciowego przeżycia. Pamięć wzrokowa nie sygnalizuje mi owego dnia na Placu Teatralnym żadnych sztandarów, żadnych wieńców. I tak być musiało, bo nieść je przed trumną przez miasto, Warszawę, za rządów carskich satrapów zabroniono – były to przecież czasy osławionego Huruki. Zamiast zwłok, górę kwiatów wiózł na cmentarz niewidzialny na placu karawan, zatrzymany na czas defilady trumny w głębi ulicy Senatorskiej. Nie było też żadnych mów podczas zatrzymywania się pochodu przed balkonem Teatru Wielkiego. Uroczysta cisza i morze głów ludzkich zalewające plac i przyległe ulice, odgrodzone w wylotach przez kordony pieszej policji i pikiety konnych żandarmów. W jakimś powoli zmieniającym się punkcie na fali tego morza – niczym nie okryta trumna i nic więcej.

Grób Jana Walerego Królikowskiego
Wikipedia
fot. M. Opasiński

Było coś imponującego w surowej prostocie tego widoku, w tym fizycznie niemym, lecz o ileż wymowniejszym od wszelkich słów hołdzie, składanym przez lud stolicy ujarzmionej Polski szczątkom tego, który symbolizował dla zebranych tu tysięcy żywe polskie słowo, wygnane przez zaborcę ze szkoły, z sądów i z wszelkich instytucji życia publicznego, a ocalałe jedynie na scenie. Z pewnością w tym mrowiu znalazły się setki ludzi, którzy w ogóle nigdy w teatrze nie byli, a jednak przyszli tu nie dla uczestniczenia w widowisku. Był ten hołd przecież pozbawiony wszelkiej malowniczości, wszelkiej ponęty dla oka.  A dla ucha?… Czyż można przypuszczać, żeby sama okazja wysłuchania przez kilka minut przejmującej ale smutnej, to ponurej, to żałosnej muzyki mogła być wystarczającą atrakcją dla obecnych tutaj tłumów?

Dla mnie pogrzeb Królikowskiego stał się podwójnie głębokim przeżyciem: po raz pierwszy w życiu byłem świadkiem Wielkiej, choć niemej, patriotycznej manifestacji ludu Warszawy ku czci gnębione i mowy ojczystej; po raz pierwszy również usłyszałem ten najpiękniejszy ze wszystkich na świecie marszów pogrzebowych. Gdy po nasyconym mchami pogrzebowych dzwonów wstępie nagle wybuchnął rozpaczliwy dwukrotny krzyk trąb – zdrętwiałem; a kiedy zaczął słabnąć w swej grozie, przechodząc stopniowo w spokojne tony elegijnej części marsza, i ja się uspokoiłem: mogłem się rozpłakać. I przez długie lata nie potrafiłem słuchać tej muzyki inaczej jak z powściąganymi łzami. Odgrodziła ona moją wrażliwość i od marsza żałobnego Beethovena – w swej rytmice rzeczywiście „marszowego”, dlatego tak chętnie grywanego na pogrzebach wojskowych we wszystkich krajach – i od marsza rówieśnika Chopina, Mendelssohna (nie mówię już o uczuciowo zupełnie mi obcym Wagnerowskim marszu żałobnym ze Zmierzchu bogów).

 

Pogrzeb Jana Walerego Królikowskiego stał się manifestacją, w której uczestniczyło ok. 25 000 osób. W 1889 roku wznie­siono na jego grobie pomnik ufundowany ze składek społeczeństwa.

 

 Tekst oparty na bibliografii:

  1. Encyklopedia Teatru, https://encyklopediateatru.pl/osoby/41317/jan-krolikowski [dostęp: 09.01.2023]
  2. Rogowicz W., Warszawa wydarta niepamięci, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1956, s. 11-16

 


Zdjęcie wprowadzające: fragm. grafiki Pamięci Jana Królikowskiego, rys. Józef Ryszkiewicz (1853-1925). Źródło: Mazowiecka Biblioteka Cyfrowa.

 

0 0 votes
Article Rating
Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
najnowszy
najstarszy oceniany
Inline Feedbacks
View all comments