T. Myśl.
„Kino”
11 października 1936 roku, nr 41

Choć na ekranie jest stale gwarno, a nawet hałaśliwie, choć oglądani przez nas wesołkowie pokładają się wprost ze śmiechu, nam skromnym widzom ten głośny humor udziela się w znikomym stopniu. Dzieje się tak dla tej prostej przyczyny, że realizatorzy polskich komedii muzycznych chcą dać widzowi jak najwięcej, a w rezultacie ogłuszają go nadmiarem nagromadzonych efektów.
Tego tradycyjnego bez mała błędu nie uniknął również miły w pomyśle Fredek. Stara się go co prawda usunąć ręka reżysera, jest to jednak zbyt mały wysiłek, by komedia nabrała właściwego, bardziej umiarkowanego tempa. Ratuje sytuację urodzony komik Józef Kondrat, któremu duże doświadczenie sceniczne pozwala uniknąć nieznośnej szarży. Dzielnie mu sekundują w drugoplanowych rólkach znakomity Łapiński i Orwid. Karolina Lubieńska wychodzi z niewdzięcznej roli obronną ręką. Jest to jednak wszystko za mało, by zrównoważyć beztreściwą grę Rakowieckiego i przeszarżowane sceny zbiorowe. Studencka zabawa na poddaszu, wypełniona nieprzytomnym porykiwaniem i demonstracja wynalazku na sali dancingowej – należą do najsłabszych partii filmu. Atrakcyjność takich nazwisk, jak: Loda Halama i Jerzy Czaplicki – skusi prawdopodobnie niejednego. Na uwagę zasługuje ładna muzyka Krupińskiego.
Andrzej Mikułowski
„Prosto z mostu”
4 października 1936 roku, nr 43
Ziembiński sili się na naśladowanie Rene Claira, najsubtelniejszego artysty filmowego, mistrza techniki, a nie umie powiązać fragmentów w całość i film dłuży się i nuży straszliwie, szczególnie że scenariusz oparty na doskonałym pomyśle nawet drobnej części możliwości z tego pomysłu nie wydobył, dając kicz przypominający dowcipy o teściowej z kącika humorystycznego brukowych pism.
Stefania Zahorska
„Wiadomości Literackie”
11 października 1936 roku, nr 43

Film nieudały. Spóźniony o te piętnaście lat, w ciągu których nauczono się praw montażu, wiązania scen, wydobywania komizmu sytuacyjnego, dowiedziano się jak długo można ciągnąć korzyści z komizmu jednej sytuacji, kiedy należy ją przerwać, czym zastąpić, czym skontrastować. Ten film wyrasta z pełnej nieświadomości tych doświadczeń. Poza tym i zdjęcia jego są szare, niepewne nie tylko w konturze, także w charakterze i nastawieniu, akcja jest senna, rzadko zabawna.
A mimo wszystko w smutnym dorobku polskiej twórczości filmowej ten film nie jest pozycją bezwzględnie negatywną. Jest w nim jakiś przebłysk inteligencji. Jest trochę lepszy gatunek samego zamierzenia. Niema w nim ani jednej twarzy oślizgłej w swej „fotogeniczności”, urobionej według wzorów wystrzępionych w podrzędnych kinach amerykańskich. Są twarze nasze, spotykane na warszawskich ulicach i w warszawskich kawiarniach. Rodzaj humoru – zamierzonego – i rodzaj pointy – nieosiągniętej – zaczerpnięty jest z pijackich scenek, podpatrzonych może w szyneczkach na Marszałkowskiej lub na Nowym Świecie.
Znać w tym filmie rękę reżysera nieobeznanego z aparatem filmowym, błądzącego po manowcach ekranu, lecz szukającego wyjścia z szablonu. Wykonawcy wszystkich ról to aktorzy nowi, dotąd w filmie nieznani. Pan Kondrat jako przyszły komik ekranowy zapowiada się bardzo dobrze.
J.
„Świat”
1936 rok, nr 39

Debiut młodego reżysera p. Z. Ziembińskiego zaliczyć można do udanych. Mimo istnienia w realizowanym filmie wielu braków i niekonsekwencji, akcja toczy się wartko i składnie. Braki powstały głównie wskutek banalnego scenariusza i słabej gry niektórych wykonawców. Wystawa mierna, a nawet chwilami wprost irytująca, nie przyczynia się do przychylnego ustosunkowania się recenzenta do całości, wyróżniającej się ujemnie dziwnym ubóstwem treści. Do szczęśliwych momentów zaliczyć można taniec Lody Halamy, który oryginalnie skomponowany pod wyjątkowo dobrą muzykę, przemawia do widza i porusza go do głębi. Podobnej ekspresji gestu nie spotyka się często. Ale po co Halama śpiewa? Jej głos to stanowczo duża pomyłka.
Przechodząc do omówienia gry poszczególnych aktorów, musimy z przyjemnością skonstatować, że filmowi polskiemu przybył nowy pierwszorzędny aktor komediowy – J. Kondrat z wielkim zasobem „vis comica”. Jerzy Czaplicki pięknie śpiewał, K. Lubieńska jak zawsze szczera, bezpośrednia i naturalna, A. Żeliska zbyt szarżuje, Fertner – doskonały, każdy ruch, każdy gest to wprost małe arcydzieła sztuki aktorskiej. Lekkim nieporozumieniem była osoba Z. Rakowieckiego, który nie wiedział, co ze sobą począć, a sztuczność jego razić mogła nawet największego laika. Wesołowski, Orwid i inni spełnili swoje zadanie. Sądząc z licznych oklasków na widowni, film będzie miał powodzenie.
B.
„Kurier Polski”
1936 rok, nr 273

Loda Halama
„Kino” 1936, nr 41
Pomysł, owszem, niczego sobie: pewien młody technik wynalazł aparat, który włączony do telefonu, pozwala widzieć rozmówcę. Film miałby przebieg pomyślny, gdyby nie… p. Ziembiński, który okazał się w teatrze zdolnym reżyserem, powinien był jednak przebyć dłuższy stage w atelier, zanim podjął się samodzielnej realizacji. Sceny są źle powiązane, chwilami zupełnie „puszczone”, wiele „przejść” jest prawie niezrozumiałych, inne dają minimalny efekt.
Jeśli, pomimo to, publiczność przyjmuje film stosunkowo przychylnie, zasługa to w znacznej mierze, Józefa Kondrata, który temperamentem, swadą, humorem uratował rzecz od upadku. Świetny to materiał na charakterystycznego komika filmowego. Powinien tylko skomponować sobie odpowiednią maskę (np. zadarty nos i sterczące do góry wąsiki), bo w tej formie, jak ją pokazano, twarz jego jest dopiero „gruntem”, na który zapomniano nałożyć farby. To samo dotyczy Jerzego Czaplickiego. W ogóle charakteryzacja w tym filmie nie istnieje. Nie istnieje również estetyka, wyjątkiem jest króciutki fragment taneczny Lody Halamy, której klasyczny układ w przejrzystej szacie przypominał Nikę Samotracką (tę z Luwru). Szkoda, że tej fenomenalnej tancerce kazano tak dużo mówić i śpiewać, a tak mało tańczyć. Drugim, przyjemnym dla oczu wyjątkiem, jest Tadeusz Wesołowski, mający wszelkie dane na komediowego amanta, a przy tym unikający zbytecznej szarży. Józef Orwid, jest, oczywiście, stylowym alkoholikiem w nieodzownej scenie pijackiej. Karoliny Lubieńskiej szkoda dla tak papierowej rólki. Mistrz Fertner swymi niezawodnymi „gierkami” zdobywa sympatię i wdzięczność publiczności.
Tad. C.
„Słowo”
15 września 1936 roku, nr 253

zasoby FINA
Pomysł z telewizorem telefonicznym jest zupełnie udany i wcale niebanalny. To jednak, co z pomysłu pozostało na ekranie, trudno nazwać filmem. Bałagan i bezplanowa plątanina przeróżnych zdjęć, obficie zakrapianych wódką (jeden z zasadniczych efektów całej farsy), rozwleczone wstawkami, tempo i okropny montaż – to są w skrócie tytułu do sławy Fredka, uszczęśliwiającego świat.
Pochwały godne jest wprowadzenie sporej ilości nowych aktorów, dotychczas zupełnie albo mało znanych. Najlepszy z zespołu jest bez wątpienia Kondrat, który swoją rolę Bomby trochę przejaskrawił, ale zrobił to przynajmniej dowcipnie. Szarżował również Fertner, lecz wszyscy to mu przebaczają. Wykonawcom w ogóle specjalnych zarzutów wysunąć nie można. Loda Halma zbyt dobrze tańczy, by potrzebowała to wzmacniać śpiewem, który zupełnie jej się nie udał. Czaplicki zawiódł na całej linii, jego śpiew „drapie uszy”.
Poza tym można wytrzymać. W zdjęciach i w pomysłach reżyserskich widać chęć wykorzystania dobrych wzorów zagranicznych (trochę sowieckich, trochę reneclerowskich), gubi jednak wszystko niepotrzebne kawałkowanie akcji. Na coś takiego trzeba lat praktyki i doświadczenia, bo inaczej zamiast coctajlu wyjdzie kiepska sałatka. Czy nie lepiej trzymać się najprostszej konstrukcji aż osiągnie się w tym kierunku jaką taką doskonałość?
Zdjęcie wprowadzające: fragment programu kinowego.