ANKIETA: Moja pierwsza miłość i pierwszy pocałunek

„Kino”
24 maja 1932 roku, nr 17

Igo Sym

– Hallo, Igo! Tobie pierwszemu udzielamy głosu w ankiecie na temat…

– Jestem doprawdy z tego dumny… Więc jaki temat?

–  Twoja pierwsza miłość i pierw­szy pocałunek?

Dłuższa chwila ciszy.

– Hallo, czy słyszałeś?

–  Słyszałem, słyszałem – szepnął Sym. – Nie odpowiedziałem ci natych­miast, bo… Widzisz, dziś jest pochmur­ny dzień, tak jakoś dziwnie jest na sercu. Niby wiosna, a jednak nie! Two­je pytanie przypomniało mi czarowną chwilę mego życia. Pomyśl, pierwsza miłość… Uczucie, które się już nigdy nie powtórzy, nigdy! W ten szary i zimny dzień, wprowadziłeś jasny pro­mień wspomnienia. Miałem wówczas 16 lat i mieszkałem we Lwowie. Na­miętnie uprawiałem sport łyżwiarski. Na tarze poznałem dziewuszkę… Nazy­wała się Marynia. O! tego nie zapomnę nigdy! Zakochałem się z miejsca. I od tej chwili… mróz ustal, a wiatr ści­nający twarz, był zefirkiem… Obnosi­łem to moje uczucie w sercu szereg dni, z których każdy wydawał się wie­kiem. I oto pewnego dnia postanowiłem wyznać jej wszystko. Uzbroiłem się w odwagę i zaproponowałem spacer… Poszliśmy na stary Cmentarz Stryjski. Bo „miłość silna jest jak śmierć”… Pa­dły wielkie słowa i…

–  I co?

– Czułem zbliżające się szczęście… Objąłem Marynę i złożyłem na jej u­steczkach mój „pierwszy pocałunek”.

– I co dalej?

– Istotnie, coś zbliżało się ukrad­kiem, a był to… jej ojciec, który na moich plecach złożył kilka ciosów śre­dniej grubości kijem… Do widzenia!

–  I co dalej? Hallo… Igo!

Ale Sym nie odezwał się więcej.

(m.s.)

 

 „Kino”
29 maja 1932 roku, nr 22

Jadwiga Smosarska

Odpowiedź na naszą ankietę pada bez chwili wahania.

–  Pierwsza miłość? Juliusz Oster­wa. Ujrzałem go po raz pierwszy ja­ko pensjonarka w Orlątku –  i prze­padłam. Że ja się w ogóle wtedy jakoś uczyłam, że otrzymywałam jakieś stopnie, to cud. Myślałam wówczas tylko o nim a chwila, gdy się dowie­działam, że zamieszkał w domu, w którym mieściła się moja pensja, nie da się z żadną inną porównać. To była moja prawdziwa, pierwsza mi­łość!

–  Czy w tym czasie zdarzył się ten pierwszy pocałunek?

–  I tak, i nie. Trzeba sobie dobrze wyobrazić taką do szaleństwa zako­chaną pensjonarkę, aby zrozumieć to, co teraz powiem. Albo po prostu, trze­ba przeżyć taką miłość. Otóż nie pier­wszy, ale raczej pierwsze, dziesiąte, setne i tysiączne moje pocałunki do­stały się – fotografii Osterwy. Gdy mi się udało ją zdobyć, to całowałam ją setki razy dziennie, wkładając w te pocałunki cały żar mego kochania. I najbliższą będę prawdy, gdy powiem, że pierwszy mój pocałunek – otrzy­mała fotografia Osterwy…

H.O.

  

„Kino”
12 czerwca 1932 roku, nr 24

Karolina Lubieńska

Ludzie z „prasy” są okropni.

Pod terrorem odpowiem, Panie Re­daktorze.

Rozróżniam pocałunki bierne i czyn­ne, opiszę stany emocjonalne towa­rzyszące obu:

a) Bierne. Po raz pierwszy pocało­wano mnie w dwie godziny po urodze­niu i wykąpaniu (jeżeli to prasę inte­resuje, urodziłam się na czas i waży­łam 3 kg 500 gramów, wymiary od początku klasyczne). Stanów emocjo­nalnych nie pamiętam. Dużo później pocałował mnie kolega mego brata. Wykonawca zaczerwienił się po uszy, ja, odczułam wówczas sprawiające przyjemność oburzenie.

b) Potem, (ważne potem) będąc pocałowana przez człowieka, który się przy tym nie zaczerwienił, pocałowałam go również.

Okoliczności: wycieczka górska w Tatrach, cudna pogoda, odwaga towa­rzysza (we wspinaniu się na góry i w całowaniu), mój wiek, ściśle wyżej podany i chęć życia. Stany emocjo­nalne… nie opiszę… oddaję glos Leś­mianowi:

W malinowym chruśniaku, przed cie­kawych wzrokiem
Zapodziani po głowy, przez długie godziny
Zrywaliśmy przybyłe tej nocy maliny.
Palce miałaś na oślep skrwawione ich sokiem.
Duszno było od malin, któreś szepcząc rwała
A szept nasz tylko wówczas nacichał w ich woni.
Gdym wargami wygarniał z podanej mi dłoni
Owoce, przepojone wonią twego ciała.
I stały się maliny narzędziem piesz­czoty
Tej pierwszej, tej zdziwionej, która w calem niebie
Nie zna innych upojeń, oprócz samej siebie,
I chce się wciąż powtarzać dla własnej dziwoty

Jeżeli prasa tych stanów nie prze­żywała, niech idzie w góry i koniecz­nie w dolinie Roztoki, w chruśniaku malinowym pocałuje się z przedmio­tem swej pierwszej miłości w cudny dzień sierpniowy.

II. Pierwsza miłość.

Pierwsza i aktualna trwa już dwa lata.

Jeżeli chodzi o krzywą napięcia mej pierwszej miłości, to mogłabym ją po­równać jedynie do przebiegu krzywej, gorączki przy dwóch pierwszych stadiach zapalenia płuc. W pierwszym okresie gwałtowny skok do góry, a potem długie, długie „plateau” – utrzymywanie, kultywowanie i rozko­szowanie się tym najwyższym pozio­mem bez najmniejszych wahań.

Moja pierwsza miłość, Panie Redak­torze, przeszła w stan chroniczny.

 

„Kino”
19 czerwca 1932 roku, nr 25

Nina Grudzińska

Nina Grudzińska wypełniła lukę, którą odczuwał nasz film dotąd dotkliwie. Utalentowana artystka jest bezkonkurencyjnym typem klasyczne­go „vampa” o fascynującej i niepo­kojącej urodzie.

– Miałam trzynaście lat gdy za­kochałam się „na śmierć i życie” w oficerze, który przyjechał w gościnę do domu moich rodziców. Straciłam apetyt sen, nie mogłam o niczym my­śleć. Wszyscy myśleli, że jestem chora. Po trzech dniach takiej męki na pisałam do niego list, wyznaczając mu spotkanie w ogrodzie, o dziewiątej wieczorem. Przyszedł – trochę zdzi­wiony. Kazałam mu, by mnie pocało­wał. Pocałował mnie po ojcowsku, w obydwa policzki, powiedział że jestem trochę mała i nie wiem co robię – i odprowadził mnie do domu.

– Czy to był koniec?

– Tak. Uraziło to talk moją ambi­cję, że – odkochałam się natych­miast Na drugi dzień już patrzeć na niego nie mogłam, ale za to apetyt mia­łam tak że wszystko z półmisków znikało. Taka była historia motel pierwszej miłości i pierwszych pocałunków…

 

 „Kino”
26 czerwca 1932 roku, nr 26

Ola Obarska

– Moja pierwsza miłość? Pytanie to nie będzie dla mnie kłopotliwe, jeśli się porozumiemy przede wszystkim co do samego pojęcia „miłość”. O, to wielkie słowo! Nie znaczy, iżbym do­puszczała jakąkolwiek inną wykładnię, niż, że miłość dla każdego człowieka jest i musi być tym, czym jest muza dla poety, która daje mu wiele wzru­szeń duchowych i uczuciowych.

Jest tak, jakby człowiek wyczekiwał czegoś… jakby nadsłuchiwał i słyszał zbliżające się kroki…

Kroki, z początku słabe, stają się coraz wyraźniejsze, nabierają na sile, dojrzewają w czasie i… To właśnie ma przyjść miłość. Ale żeby ją rozumieć, trzeba duchowo dojrzeć.

Jakże można mówić o pierwszej mi­łości w pospolitym znaczeniu słowa, gdy właśnie ta pierwsza – nie jest nią, a czymś innym, co w moim słow­niku nie znajduje wyrażenia. Jeśli pa­nu o tę „miłość w cudzysłowie” cho­dzi to „kochałam” się mając lat 16 w oficerze marynarki i – śmiejmy się – nawet nie wiem, jak się nazywał! A i on o tej mojej miłości nic nie wie­dział. Ale jeżeli pomyślę o tej pierw­szej prawdziwej – to… Właśnie nad­słuchuję i wydaje mi się, że to są kro­ki… A może ich echo. Nie mówmy o tym.

– A pierwszy pocałunek?

– Mój panie, pierwszy pocałunek jest albo brzydki — i w tym wypad­ku należy o nim czym prędzej zapom­nieć, albo jest piękny, – wówczas bo­ję się o tym mówić. Bowiem szczęście w pięknie nie znosi słów.

 

„Kino”
26 czerwca 1932 roku, nr 26

Ina Benita

Pierwszy raz zakochałam się w Iwanie Petrowiczu. Poznałam go w Ni­cei i tam, w atelier, w czasie takich zdjęć, nie-zdjęć, pocałował mnie. Noc po tym pocałunku spędziłam bezsennie. No i myślałam potem, że on się już ze mną ożeni.

– Nie chciał?

– Gorzej. Kiedy po tygodniowym bezskutecznym oczekiwaniu sama mu to powiedziałam, roześmiał się serde­cznie, ucałował mnie jeszcze raz i po­wiedział, że trzeba poczekać, aż oboje dorośniemy.

Ładne rzeczy! Benita już dorosła. A gdzie pan jest, panie Petrowicz? Oj, coś niedobrze!…

 

„Kino”
3 lipca 1932 roku, nr 27

Nora Ney

A więc… Było to dość dawno temu w Rosji Miałam jedenaście lat i uczęszczałam do koedukacyjnej szkoły so­wieckiej. Przy każdej takiej szkole istniała stołownia, gdzie podczas dużej przerwy spotykali się uczniowie wszy­stkich klas, by spożyć swój dzienny „pajok” (ćwierć funta chleba i talerz zupy). Było wtenczas w Rosji bardzo źle. Panował głód i chłód. A w stołowni było jednak tak ciepło… Lubi­łam przesiadywać w głębi sali na pa­rapecie okna, na wprost drzwi i obser­wować wchodzących i wychodzących. I oto któregoś dnia, gdy jak zwykle siedziałam na swoim miejscu, wszedł… No, mój Boże, wszedł jakiś starszy gimnazista. Tylu ich wchodzi­ło: ładnych i brzydkich. Dlaczego wła­śnie w owej chwili tak serce mi zabi­ło mocniej?..

Odtąd codziennie z bijącym sercem wchodziłam do stołowni w nadziei i z trwogą, że go zobaczę. Ale minęło kil­ka długich dni, – nie było go… W dzień miejsca sobie znaleźć nie mo­głam, w nocy czułam jego wzrok na sobie. Postanowiłam nie chodzić do stołowni, żeby się więcej nie męczyć. Udawało mi się to tylko przez dwa dni. Na trzeci dzień znów poszłam… Wchodzę do jadłodajni, patrzę, moje miejsce jest zajęte: on siedział…

Uśmiechnął się, podszedł do mnie i po­wiedział, że czeka tu na mnie od dwóch dni, że przez cały czas my­ślał o mnie, że chce, abyśmy zostali przyjaciółmi. Miał piękne, szare oczy i jeszcze piękniejszą duszę. Miał za­ledwie 16 lat, ale był doroślejszy, niż niejeden mężczyzna. Spędziliśmy ze sobą dużo drogich chwil. Opowiadał mi wiele, – tak lubiłam go słuchać… I oto pewnego dnia, gdy mi opowiadał o swojej matce i o tym, ile musiała się przez niego nacierpieć, gdy był bar­dzo chory, poczułam, jak łzy bez mo­jej woli – popłynęły mi po twarzy. Ja matki swojej nie znałam, umarła gdy miałam kilka miesięcy.

Nagle przestał mówić, objął mnie ra­mieniem i pocałował mocno w usta, a potem ręce moje przyłożył do swoich oczu i ust. Krew odpłynęła mi od ser­ca i w głowie mi się zakręciło. Po chwili dopiero serce zaczęto mi walić. Czułam się dumną, że jestem już do­rosłą kobietą.

Historia mojej pierwszej miłości skończyła się szybko i bardzo smutnie. Matka jego zachorowała i umarła, a on w krótce potem zaziębił się i dostał powtórnego zapalenia płuc. Po dwóch tygodniach już go nie było.

 

„Kino”
3 lipca 1932 roku, nr 27

Danuta Arciszewska

– Nie umiem kłamać. Jakaś tak się złożyło, że ta pierwsza miłość jest – dopiero przede mną. Wierzę, że nadej­dzie, ale dotąd jej jeszcze nie spotka­łam.

–  A pierwszy pocałunek?

W wielkich, wyrazistych oczach widzimy lekkie zdziwienie.

– Sądzę, że jeśli nie było jeszcze pierwszej miłości…

–  Więc jeszcze pani nikt nigdy nie pocałował?

– Ach, pewno, że nieraz. Choćby różne ciocie lub przed obiektywem. Ale przecież, mówimy chyba o innym pocałunku. Owszem, utkwił w mojej pamięci jeden pocałunek, ale nie bar­dzo ładnie znalazłam się wtedy.

– Trudno, kocha pani prawdę, więc trzeba powiedzieć…

– Boję się wyśmiania. Ale, niech już będzie. Chodziłam wtedy do pią­tej klasy gimnazjalnej i w czasie za­bawy towarzyskiej, jakiś siódmoklasista (wielka figura!) pocałował mnie znienacka, gdy znaleźliśmy się sami w pokoju.

– Cóż się stało dalej?

– Wie pan, może lepiej już nie pytać. Ja byłam zawsze bardzo silna, i byłam oburzona… ręka mi się jakoś sama odwinęła… i…

– Rozumiem i nie zazdroszczę temu panu.

 

„Kino”
24 lipca 1932 roku, nr 30

Mieczysław Cybulski

– O pierwszej miłości i, co najwa­żniejsze, o pierwszym pocałunku? Tak prosto z mostu?

– Tak jest i to bez owijania w ba­wełnę.

– Trudno, powiem. Gdyby pan nie poruszył lego tematu z taką roz­brajającą prostotą, powiedziałbym, że to niedyskrecja. Ale przecież wy, dziennikarze macie prawo w takich wypadkach zadawać niedyskretne py­tania.

– „Niema niedyskretnych pytań, są tylko niedyskretne odpowiedzi” – powiedział Shaw.

– Przekonał mnie pan. A więc, rzecz o mojej pierwszej miłości działa się w mieścinie Kobuleti, pod Batumi, na Kaukazie. Miałem wówczas 15 lat. Codziennie rano przynosiła nam mleko młoda dziewczyna, Gruzinka…

– Mleczarka?…

– Tak, tak, mleczarka. Śliczna by­ła jak obrazek. Miała piękne, czarne, lśniące włosy, cudowne oczy, była zgrabna, jak łania. I czyściutka, że aż się serce radowało. Pachniała la­sem i świeżością zimnej wody. Ody raz przemówiłem do niej kilka miłych słówek, zobaczyłem w jej pięknych oczętach szczęście. Od tego dnia po­cząwszy przynosiła mi codziennie kwiat­ki polne i kładła je na parapet okna. Zrozumiałem, że musi mnie kochać. Każde uczucie budzi — drugie, jak dźwięk – echo. Pokochałem ją i odtąd spotykaliśmy się co dzień przed krzy­żem pod lasem. Płakaliśmy ze szczę­ścia i… nieszczęścia. Nieszczęściem naszym była różnica klas społecznych. Pewnego dnia poniósł mnie roman­tyzm i oświadczyłem wręcz, że posta­nowiłem ją porwać i uciec w szeroki świat.. Tak szczerze oboje wierzy­liśmy w nasze przyszłe szczęście, że padliśmy sobie w objęcia i usta nasze zwarły się w długim pocałunku… i…

– I co?

– Po kilku dniach skończyły się wakacie i wyjechałem z powrotem do Moskwy, do gimnazjum.

Miłość skończona?

–  Rozwiała się, rozpłynęła bez re­szty, Zostało tylko wspomnienie…

(m. s.)

 

„Kino”
24 lipca 1932 roku, nr 30

Witold Conti

To była w pewnej uroczej miejscowości nad morzem Śródziemnym, gdzie spędzałem wakacje. By­łem wprawdzie wówczas jeszcze bar­dzo młody, ale dobrze wysportowany. Celowałem w sztuce pływania. Co­dziennie na plaży spotykałem panien­kę, która mi się ani mniej ani więcej podobała od innych dziewcząt. Góro­wała nad innymi tylko lepszą klasą w pływaniu. Jakbyśmy się zmawiali, co dzień, o jednej i tej samej porze wypływaliśmy razem daleko w głąb morza, jedno obok drugiego, nie zna­jąc się zupełnie i nie rozmawiając ze sobą. Taka to była dziwna znajomość i dziwny stosunek. To „braterstwo fali” trwało dość długo, aż pewnego dnia przesądził się nasz los. Wy­płynęliśmy tak daleko, że ludzie na plaży wyglądali jak dziecinne zabawki. Fala tego dnia była bardzo wysoka i rzucała nami jak piłkami. W pewnej chwili nadpłynęła szczególnie wysoka fala i swoją pienistą grzywą przy­kryła nas na dłuższą chwilę. Gdy wy­płynąłem na powierzchnię wody, ogar­nął mnie strach… Mojej nieznajomej towarzyszki nie było widać. Zebrałem wszystkie siły, „wyrwałem” w stronę, gdzie zniknęła i zobaczyłem, jak ostatkiem sił walczy o utrzymanie się na powierzchni. Podpłynąłem i chwy­ciłem ją za włosy… Była uratowana! Gdy stanęliśmy na twardym gruncie, padły pierwsze słowa: „Kocham pa­nią!”. Nie odpowiedziała mi słowami, ale w oczach jej wyczytałem całą ludzką szczęśliwość… Jeszcze tego sa­mego wieczora pocałowaliśmy się, ślubując dozgonną miłość.

– I jak się skończyła ta romantycz­na przygoda, bohaterze?

– Do dziś dnia korespondujemy ze sobą, choć od owego roku nie widzie­liśmy się ani razu…

(m.s.)

 

„Kino”
31 lipca 1932 roku, nr 31

Adam Brodzisz

Atelier. Korzystam z chwili prze­rwy w zdjęciach i zapraszam Brodzi­sza na rozmówkę do oryginalnego i „miłego” kącika: do dekoracji, wyo­brażającej celę więzienną w Algierze. Siadamy na pryczy.

– Proszę mi opowiedzieć o swojej pierwszej miłości i pierwszym poca­łunku.

Gwiazdor łapie się za głowę.

– Tu, w „celi więziennej” mam mó­wić o pierwszej miłości? Na Boga, czy to nie profanacja?

– Artysta musi umieć dostosować się do każdego tła. Zatem słucham.

W tej chwili w sąsiedniej dekoracji gramofon zagrał smętne tango. Bro­dzisz wyciąga rękę i wskazując w tamtą stronę mówi półszeptem:

– Muzyka! Muzyka przebudziła w moim sercu wiosnę. Miałem wówczas 14 lat i pobierałem lekcje gry fortepia­nowej u nauczycielki w wieku lat, no, proszę mój ówczesny wiek pomnożyć przez trzy. I to właśnie było najważ­niejsze, że pierwszym swoim uczu­ciem zapałałem do starszej, do „praw­dziwej kobiety”. A grała ślicznie. Tak mi się przynajmniej wtedy zdawało. Ta muzyka, ten najpiękniejszy język wszechludzki przemówił do mego ser­ca, do duszy najwspanialszymi słowa­mi. I stało się: zakochałem się na za­bój. I oto pewnego wieczora zimowe­go, gdy siedziałem obok niej przy for­tepianie, serce moje przepełnione było taką tkliwością i uczuciem, że nie wy­trzymałem… Objąłem ją mocno za szyję i pocałowałem w usta. Skutek był fatalny: oboje spadliśmy z krzeseł na podłogę…

– Co było dalej?

– Wymówki, gniew i koniec lekcji. Koniec pierwszej miłości.

– A dziś?

– Dziś dama ta ma lat… 52!

– Rzeczywiście, rachunek się zga­dza.

(m. s.)

 

„Kino”
7 sierpnia 1932 roku, nr 32

Eugeniusz Bodo

Pewnego, dżdżystego dnia zaszedłem do Ziemiańskiej i oto patrzę, Bodo w towarzystwie pięknej kobiety, ze swo­im ulubionym dogiem Sambo – sie­dzą w kąciku i mile gawędzą.

Zdecydowałem się w jednej chwili.

Serdeczne przywitanie, rozmówki o tym i tamtym, o sztuce Jim i Jill. Wreszcie podstępnie pytam:

– Musi ci być bardzo milo grać z taką czarującą partnerką, jaką jest pa­ni Marysia Modzelewska. My z wi­downi zazdrościmy ci serdecznie. Ła­two jest zakochać się w tak pięknej kobiecie… A może rzeczywiście jesteś nią zajęty…

– Ależ oczywiście… że p. Modze­lewska jest czarującą kobietą, ale zakochać się?…

– A czy zechcesz mi coś powie­dzieć o swojej pierwszej miłości i pierwszym pocałunku?…

I tu stała się rzecz nieoczekiwana. Bodo uśmiechnął się jakoś dziwnie ta­jemniczo, ni to z lekka ironicznie, ni to z pobłażaniem i spojrzał na swoją to­warzyszkę, która – tak mi się przy­najmniej zdawało – oblała się rumień­cem. Chwilę milczał, głęboko zaciąg­nął się kłębem dymu, wolno wstał, najbardziej szarmanckim ruchem wskazał na swoją towarzyszkę i uro­czyście rzekł:

– Oto moja pierwsza miłość!…

Po czym uśmiechnął się, ukazując dwa rzędy nieskazitelnie równych i białych zębów. Usiadł.

I od tej chwili potoczyła się :rozmowa nader wesoła, ożywiona, raz po raz przerywana srebrzystym śmie­chem pięknej, młodej i przemiłej ko­biety. A zdziwiony Sambo od czasu do czasu podnosił z pod stolika swój olbrzymi pysk i zdawało się, że się rów­nież uśmiecha i dzieli szczęście swo­jego pana.

Mile czytelniczki, czy miałem jesz­cze pytać o pierwszy pocałunek?

(m. s.)

 

„Kino”
7 sierpnia 1932 roku, nr 32

Baśka Orwid

Nie miała szczęścia w swej pierw­szej miłości – w swym pierwszym pocałunku.

Pierwszy jej ukochany, wysoki i bardzo wesoły student, wyjechał ze Lwowa i – ale tu oddajemy głos i jej samej.

– W dwa tygodnie po jego wy­jeździć, gdy zaczynałam już liczyć dni dzielące nas od jago powrotu (wyje­chał na miesiąc) otrzymałam nagle wiadomość, że umarł. Dostał zapale­nia płuc. Był to cios straszmy i oczy sobie chyba wtedy wypłakałam. Czas. jednak wszystko łagodzi. W dwa ła­ta później miałam już wtedy siedem­nasty rok, zakochaj się we mnie ma­rynarz – i zyskał moją wzajemność. On mnie właśnie pocałował po raz pierwszy i pocałował – na pożegna­nie.

Wyjeżdżał bowiem w dłuższą po­dróż. Otrzymywałam listy coraz rzadsze, wreszcie zjawił się jego kolega, który mi powiedział, że mój ideał wstąpił do marynarki chińskiej. Od tego czasu słuch o nim zaginął…

 

„Kino”
4 września  1932 roku, nr 36

Krystyna Ankwicz

– Czy to będzie niedyskrecją, jeśli zapytam o pani pierwszą miłość?

Jakiś niezwykle mały ognik zapalił się w oczach pani Krystyny.

– Miałam wówczas 15 lat, byłam w szóstej klasie i mieszkałam iw Kra­kowie. Zakochałam się w studencie. Miał 22 lata, był ładny i miał roman­tyczne usposobienie. Wiosna w naturze, wiosna w sercu, wspólne wy­cieczki, zbieranie malin i miłość. I pierwszy pocałunek. Moje uczucie do tego stopnia mnie porwało i poniosło, że postanowiłam „natychmiast wyjść za mego za mąż”. O tym postanowieniu opowiedziałam rodzicom. Zamknęli mnie za karę w pokoju na 34 godzin. Płakałam, płakałam tak rzewnie, że dobre serca rodziców zmiękły. Wy­puścili mnie z „kozy” i wyrazili zgo­dę na małżeństwo, ale dopiero po ma­turze.

– I?

– Po maturze wstąpiłam do szkoły dramatycznej. Studia zajęły mnie całkowicie i już nie miałam czasu… pa­miętać o moje pierwszej mdłości.

(s.)

 

„Kino”
11 września 1932 roku, nr 37

Maria Gorczyńska

Nie byle jaką sztuką dla aktorki jest podnieść swoją urodę przy pomocy charakteryzacji. Ale jeszcze większym kunsztem jest zeszpecenie swej twa­rzy, gdy z natury jest naprawdę pięk­na.

Takiego właśnie wyczynu charakte­ryzacji byłem świadkiem, gdy złoży­łem wizytę pani Marii Gorczyńskiej w jej garderobie teatru Narodowego, bo­wiem w sztuce Tajemnica zamku Leftsbury, pani Gorczyńska w dwóch aktach gra rolę szpetnej, aby w koń­cowym akcie przeistoczyć się w pięk­ną kobietę, czyli w siebie samą.

Przyglądając się tej niezwykłej ope­racji, zapytuję mętniało:

–  Czy zechciałaby mi pani powie­dzieć o swojej pierwszej miłości?

Pani Gorczyńska przerwała charak­teryzowanie, spojrzała na mnie dziw­nie przyjemnie i odrzekła:

– Właśnie teraz ją przeżywam…

Taka odpowiedź mnie zaskoczyła i – przyznaję szczerze – zażenowała. Zacząłem tedy bełkotać:

– Nie o te mi chodzi… Nie śmiał­bym… Myślę o pierwszej miłości z lat dojrzewania, o tej naprawdę pierw­szej.

– Ach, o to panu chodzi! – zaśmia­ła się wesoło. – Miałam wtedy 15 lat i byłam na pensji w Lublinie. Do ro­dziców moich przyjechał gość, jak dla mnie wówczas niezwykły: ułan. Praw­dziwy ułan z baczkami à la książę Jó­zef, z szabelką i ostrogami. Ułan – legun. Ile w tym było romantyzmu! Trudno było nie zakochać się w takim panu. I tak się też stało. Ale byłam skryta i niezwykle ambitna. To też nie wyznałam mu swojego uczucia, chociażby „z obawy”, abym nie do­stała kosza. Lecz nie obeszło się bez tego. Dostałam, ale kosz… kwiatów. Było to dla mnie równoznaczne z wy­znaniem miłosnym. Szczęście moje nie miało granic. I w tej szczęśliwości upływał czas, aż po roku mój ułan oficjalnie oświadczył się moim rodzi­com. Otrzymał błogosławieństwo i… musiał wyjechać. Czekałam tak długo, aż się niechybnie przekonałam, że mo­ja „miłość” przeszła tak prędko, że po niej i śladu nie zostało…

– A pierwszy pocałunek?

– Nie było go wcale…

Do garderoby wszedł fryzjer, aby na kształtną głowę i piękne włosy pani Gorczyńskiej włożyć ohydną perukę. Musiałem się pożegnać.

(m. s.)

 

„Kino”
2 października 1932 roku, nr 40

Zula Pogorzelska kochała się w Kolumbie 

– Czy można z panią trochę po­ rozmawiać, pani Zulejko?

– Wywiadzik?

– Am, myślę. Ot po prostu poga­wędka z uroczą kobietą…

– …proszę bez kawałów.

A uśmiecha się! Hej, hej, jak się uśmiecha!

– No to rozmawiajmy.

Rozmawiajmy.

– A o czym?

– Powiedzmy, o miłości?

– Kiedy nie znam się na tym…

– Pani wie zna się na miłości? I nigdy pani nie kochała?

Nigdy!

– Przecież chyba musiała się pani pierwszy raz kiedyś kochać.

– To było już tak dawno, że nie pamiętam. Może sto lat tentu.

– Powiedzmy, że sto, ale kochała się pani. W kim? I jak to było? Czy były pocałunki?

– Pocałunków żadnych wie było. A kochałam się w Kolumbie.

W kim?

– W Kolumbie. W tym panu, co to odkrył Amerykę. Naczytałam się o tym drobnym fakcie dużo i zakocha­łam się. Zakochałam się do tego sto­pnia nieprzytomnie, że również posta­nowiłam coś odkryć, choć jestem, po­dobno, kobietą.

– I co? To strasznie interesujące.

– Mieszkałam nad morzem, na Krymie i postanowiłam także odkryć nowe lądy. Niech pan sobie wyobrazi: udało mi się. Odkryłam nową wy­sepkę, która była podobna do zwykłej ławicy piasku. Cieszyłam się i pła­kałam z radości, ale to było podczas… odpływu. Po kilku godzinach „nowa ziemia nieznana” została zalana wodą, niczym Atlantyda… Rozpacz moja by­ła wielka i „głośnym echem rozniosła się po całym świecie”. Dostałam nawet dużo listów z wyrazami ubolewania.

– A dziś? Czy otrzymuje pani du­żo listów od swoich wielbicieli?

 – Przeszło więcej. Może dwieście, a może dziesięć dziennie.

 – O czym piszą?

 – Że jestem boska, „słodka”, czaru­jąca i żebym pożyczyła 20 złotych.

 – Wszyscy?

 – Nie, niektórzy proszą o… 30 zło­tych.

 – Odpowiada pani na listy?

 – Na takie nie, bo musiałabym być milionerką.

 – A co by pani zrobiła, gdyby zo­stała milionerką?

 – Zmieniłabym nazwisko i mieszka­nie.

 – A listy matrymonialne?

 – A tak! Pewien poczciwy Czech widział moją fotografię w jakimś pa­śmie w Pradze i zapałał do mnie takim uczuciem, że postanowił ożenić się ze mną. Nie do wiary, prawda? A jednak tak było. Był z zawodu froterem i ofiarował mi swoje usługi…

 – Jako froter?

 – Nie, jako mąż-froter. I na zabez­pieczenie, że sumiennie będzie się wy­wiązywał ze swoich obowiązków, gotów był złożyć kaucję w wysokości 6000 koron.

 – A na prośby o nadesłanie foto­grafii odpowiada pani?

 – „Fotki” się mówi, mój panie, fotki! To milutkie słówko. Nie zawsze odpowiadam, bo z kolei musiałabym wyjść za mąż za fotografa. I o co pan jeszcze zapyta?

 – O nic, ale ale sama zechce mi coś powiedzieć.

 – Chętnie: fejo!

 – Kto?

 – Pan!

I rozmowa się urwała.

„Fejo” – to najmilsze słówko pani Zuli. Używa go przy każdej okazji, dla wyrażenia wszelakiego uczucia: sym­patii, miłości, pogardy, lekceważenia i Bóg raczy wiedzieć, czego jeszcze. Oczywiście wszystko zależy od tonu. Minie powiedziała „fejo” w tomie jak najbardziej przyjaznym.

(m. s.)

 

„Kino”
7 października 1932 roku, nr 41

Adolf Dymsza

Gdy postanowiłem z Dodkiem Dym­szą, „winegretem i dziwakiem” porozmawiać na temat jego pierwszej miło­ści i pierwszego pocałunku, spodzie­wałem się usłyszeć coś bardzo zabaw­nego, wręcz groteskowego, gdy tym­czasem zdziwiony zostałem opowieścią sentymentalną, pełną tkliwości i bar­dzo romantyczną. Zawsze tak bywa: wielcy wesołkowie mają serce pełne najszlachetniejszego sentymentalizmu. Proszę posłuchać.

– Było to tak – rozpoczął swoje opowiadanie p. Dymsza w tonie po­ważnym. – Miałem 16 lat, gdy prócz szkoły średniej uczęszczałem ponad to na kursy rysunkowo-techniczne. I kursy te mieściły się w gmachu, w któ­rym była również wieczorowa szkoła żeńska ogólnokształcąca. Po dwóch stronach długiego korytarza znajdowa­ły się drzwi, o dużych, przezroczystych szybach, tak że z korytarza można było obserwować całą klasę. W jed­nej z nich, na długiej ławce siedziała dziewczyna niezwykłej urody. Nie bę­dę usiłował opisać jej piękna, – dość, że była bardzo urocza i – co jest naj­ważniejsze – mnie się podobała do tego stopnia, że się w niej zakocha­łem. Ale w tej mojej miłości działała jakaś tajemnicza siła, bowiem ilekroć wyczekiwałem na nią na ulicy przed szkołą, nigdy nie mogłem jej zoba­czyć. To mnie zmusiło zmienić dotych­czasową taktykę wobec niej, taktykę, która sprowadzała się jedynie do obserwacji i posyłania najmilszych uśmiechów, i zacząłem być agresyw­ny. Próbowałem wyrazem twarzy, grymasami i rękami dać jej do zrozu­mienia, że pragnę z nią porozmawiać. Ale moje usiłowania wywołały wręcz odwrotny statek, gdyż dziewczynę zawsze pobudzałem do śmiechu. Widocznie moja gestykulacja i mimika była nazbyt komiczna. Tak minął duży ka­wał czasu, aż się doczekałem. Ale nie z jej zgodą. Postanowiłem wytrwać pod szkołą, choćby do białego dnia, aby tylko ją ujrzeć. I stało się. Panna Marysia, jak się potem dowiedziałem, wyszła i… To co zobaczyłem przypra­wiło mnie o zawrót głowy. Zobaczy­łem małą, 1 m. 60 wysokości i – nie­chaj mi wybaczona będzie szczerość – pokraczną dziewczynę, o krzywych, wskutek angielskiej choroby wykośla­wionych nogach…

 – Jakże się pan znalazł wobec ta­kiej sytuacji?

 – Choć mi w głowie kołowało, pod­szedłem jednak do niej, aby nie spra­wić dziewczynie przykrości i napręd­ce zredagowałem jakąś bajkę o zakła­dzie, czy o czymś podobnym. Odpro­wadziłem ją do domu, a droga wyda­wała mi się bez końca, jak niedola ludzka.

– A pierwszy pocałunek?

– Panie, z takimi nogami? Chciał­bym pana zobaczyć w takiej sytuacji.

Miał rację.

(s.)

 

„Kino”
16 października 1932 roku, nr 42

Lli Zielińska

– Pierwsza miłość i pierwszy poca­łunek? – O, na to trzeba odbyć małą podróż w czasie, w daleką krainę wspomnień.

Było to damo, bardzo dawno gdy byłam jeszcze podlotkiem.

Dziwi to zapewne pana, ale kobieta, nawet będąc dzieckiem już posiada pierwsze symptomy tego uczucia, któ­re później kieruje jej duszą i ciałem. Dla nas zagadnienie miłości jest za­gadnieniem życia. Miłość, bez wzglę­du na czy odnosi się do dziecka, męża czy kochanka jest zasadniczą treścią naszego bytu. Dlatego małe dziewczynki kochają zawsze lalki, a często… chłopców. Ja zakochałam się w chłopcu, którego uważałam za „bar­dzo dorosłego” bo był już w siódmej klasie. Niestety, on patrzeć na mnie nie chciał. A ku memu ciężkiemu utra­pieniu stale asystował pewnej mężatce, która miała około trzydziestki. Aż pewnego dnia dowiedziałam się strasz­nej nowiny. Mój wyśniony szedł na front ukraiński na odsiecz Lwowa.

Były to dni niezapomnianego entuzjazmu. Dla wszystkich istnieli tylko młodzi bohaterowie, a na dzieci nie zwracano uwagi, chociaż niejedno dziewczyńskie serce tłukło się jak ptak w klatce.

Pamiętam jak muzyka grała ich pio­senkę „rozkwitały pęki białych róż”… Mojego wyśnionego żegnali uroczyście i serdecznie. Ludzie obcy padali sobie w objęcia, więc nikt się nie zdziwił, gdy mała dziewczynka, cała purpurowa z przejęcia, ośmieliła się go poca­łować. Uścisnął mnie serdecznie i że­gnał się z innymi.

A ja? Ile to wówczas myśli tłukło się w małej główce. Co wieczór modli­łam się za niego i ślubowałam czekać choćby się wojna miała ciągnąć lat trzydzieści. Niestety, było to zbytecz­ne. Bo już w parę tygodni nadeszła wiadomość, że zginął. Pozostał na polu chwały.

Moją miłość i pierwszy pocałunek zachowałam na długo w pamięci, tylko już nigdy nie mogłam słuchać „białych róż”, bo serce mi się dziwnie ściskało.

Ale z czasem i to zmalało, a zresz­tą – dziś tej melodii już nikt nie pa­mięta.

 

0 0 votes
Article Rating
Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
najnowszy
najstarszy oceniany
Inline Feedbacks
View all comments