„Kino”
24 maja 1932 roku, nr 17
Igo Sym
– Hallo, Igo! Tobie pierwszemu udzielamy głosu w ankiecie na temat…
– Jestem doprawdy z tego dumny… Więc jaki temat?
– Twoja pierwsza miłość i pierwszy pocałunek?
Dłuższa chwila ciszy.
– Hallo, czy słyszałeś?
– Słyszałem, słyszałem – szepnął Sym. – Nie odpowiedziałem ci natychmiast, bo… Widzisz, dziś jest pochmurny dzień, tak jakoś dziwnie jest na sercu. Niby wiosna, a jednak nie! Twoje pytanie przypomniało mi czarowną chwilę mego życia. Pomyśl, pierwsza miłość… Uczucie, które się już nigdy nie powtórzy, nigdy! W ten szary i zimny dzień, wprowadziłeś jasny promień wspomnienia. Miałem wówczas 16 lat i mieszkałem we Lwowie. Namiętnie uprawiałem sport łyżwiarski. Na tarze poznałem dziewuszkę… Nazywała się Marynia. O! tego nie zapomnę nigdy! Zakochałem się z miejsca. I od tej chwili… mróz ustal, a wiatr ścinający twarz, był zefirkiem… Obnosiłem to moje uczucie w sercu szereg dni, z których każdy wydawał się wiekiem. I oto pewnego dnia postanowiłem wyznać jej wszystko. Uzbroiłem się w odwagę i zaproponowałem spacer… Poszliśmy na stary Cmentarz Stryjski. Bo „miłość silna jest jak śmierć”… Padły wielkie słowa i…
– I co?
– Czułem zbliżające się szczęście… Objąłem Marynę i złożyłem na jej usteczkach mój „pierwszy pocałunek”.
– I co dalej?
– Istotnie, coś zbliżało się ukradkiem, a był to… jej ojciec, który na moich plecach złożył kilka ciosów średniej grubości kijem… Do widzenia!
– I co dalej? Hallo… Igo!
Ale Sym nie odezwał się więcej.
(m.s.)
„Kino”
29 maja 1932 roku, nr 22
Jadwiga Smosarska
Odpowiedź na naszą ankietę pada bez chwili wahania.
– Pierwsza miłość? Juliusz Osterwa. Ujrzałem go po raz pierwszy jako pensjonarka w Orlątku – i przepadłam. Że ja się w ogóle wtedy jakoś uczyłam, że otrzymywałam jakieś stopnie, to cud. Myślałam wówczas tylko o nim a chwila, gdy się dowiedziałam, że zamieszkał w domu, w którym mieściła się moja pensja, nie da się z żadną inną porównać. To była moja prawdziwa, pierwsza miłość!
– Czy w tym czasie zdarzył się ten pierwszy pocałunek?
– I tak, i nie. Trzeba sobie dobrze wyobrazić taką do szaleństwa zakochaną pensjonarkę, aby zrozumieć to, co teraz powiem. Albo po prostu, trzeba przeżyć taką miłość. Otóż nie pierwszy, ale raczej pierwsze, dziesiąte, setne i tysiączne moje pocałunki dostały się – fotografii Osterwy. Gdy mi się udało ją zdobyć, to całowałam ją setki razy dziennie, wkładając w te pocałunki cały żar mego kochania. I najbliższą będę prawdy, gdy powiem, że pierwszy mój pocałunek – otrzymała fotografia Osterwy…
H.O.
„Kino”
12 czerwca 1932 roku, nr 24
Karolina Lubieńska
Ludzie z „prasy” są okropni.
Pod terrorem odpowiem, Panie Redaktorze.
Rozróżniam pocałunki bierne i czynne, opiszę stany emocjonalne towarzyszące obu:
a) Bierne. Po raz pierwszy pocałowano mnie w dwie godziny po urodzeniu i wykąpaniu (jeżeli to prasę interesuje, urodziłam się na czas i ważyłam 3 kg 500 gramów, wymiary od początku klasyczne). Stanów emocjonalnych nie pamiętam. Dużo później pocałował mnie kolega mego brata. Wykonawca zaczerwienił się po uszy, ja, odczułam wówczas sprawiające przyjemność oburzenie.
b) Potem, (ważne potem) będąc pocałowana przez człowieka, który się przy tym nie zaczerwienił, pocałowałam go również.
Okoliczności: wycieczka górska w Tatrach, cudna pogoda, odwaga towarzysza (we wspinaniu się na góry i w całowaniu), mój wiek, ściśle wyżej podany i chęć życia. Stany emocjonalne… nie opiszę… oddaję glos Leśmianowi:
W malinowym chruśniaku, przed ciekawych wzrokiem
Zapodziani po głowy, przez długie godziny
Zrywaliśmy przybyłe tej nocy maliny.
Palce miałaś na oślep skrwawione ich sokiem.
Duszno było od malin, któreś szepcząc rwała
A szept nasz tylko wówczas nacichał w ich woni.
Gdym wargami wygarniał z podanej mi dłoni
Owoce, przepojone wonią twego ciała.
I stały się maliny narzędziem pieszczoty
Tej pierwszej, tej zdziwionej, która w calem niebie
Nie zna innych upojeń, oprócz samej siebie,
I chce się wciąż powtarzać dla własnej dziwoty
Jeżeli prasa tych stanów nie przeżywała, niech idzie w góry i koniecznie w dolinie Roztoki, w chruśniaku malinowym pocałuje się z przedmiotem swej pierwszej miłości w cudny dzień sierpniowy.
II. Pierwsza miłość.
Pierwsza i aktualna trwa już dwa lata.
Jeżeli chodzi o krzywą napięcia mej pierwszej miłości, to mogłabym ją porównać jedynie do przebiegu krzywej, gorączki przy dwóch pierwszych stadiach zapalenia płuc. W pierwszym okresie gwałtowny skok do góry, a potem długie, długie „plateau” – utrzymywanie, kultywowanie i rozkoszowanie się tym najwyższym poziomem bez najmniejszych wahań.
Moja pierwsza miłość, Panie Redaktorze, przeszła w stan chroniczny.
„Kino”
19 czerwca 1932 roku, nr 25
Nina Grudzińska
Nina Grudzińska wypełniła lukę, którą odczuwał nasz film dotąd dotkliwie. Utalentowana artystka jest bezkonkurencyjnym typem klasycznego „vampa” o fascynującej i niepokojącej urodzie.
– Miałam trzynaście lat gdy zakochałam się „na śmierć i życie” w oficerze, który przyjechał w gościnę do domu moich rodziców. Straciłam apetyt sen, nie mogłam o niczym myśleć. Wszyscy myśleli, że jestem chora. Po trzech dniach takiej męki na pisałam do niego list, wyznaczając mu spotkanie w ogrodzie, o dziewiątej wieczorem. Przyszedł – trochę zdziwiony. Kazałam mu, by mnie pocałował. Pocałował mnie po ojcowsku, w obydwa policzki, powiedział że jestem trochę mała i nie wiem co robię – i odprowadził mnie do domu.
– Czy to był koniec?
– Tak. Uraziło to talk moją ambicję, że – odkochałam się natychmiast Na drugi dzień już patrzeć na niego nie mogłam, ale za to apetyt miałam tak że wszystko z półmisków znikało. Taka była historia motel pierwszej miłości i pierwszych pocałunków…
„Kino”
26 czerwca 1932 roku, nr 26
Ola Obarska
– Moja pierwsza miłość? Pytanie to nie będzie dla mnie kłopotliwe, jeśli się porozumiemy przede wszystkim co do samego pojęcia „miłość”. O, to wielkie słowo! Nie znaczy, iżbym dopuszczała jakąkolwiek inną wykładnię, niż, że miłość dla każdego człowieka jest i musi być tym, czym jest muza dla poety, która daje mu wiele wzruszeń duchowych i uczuciowych.
Jest tak, jakby człowiek wyczekiwał czegoś… jakby nadsłuchiwał i słyszał zbliżające się kroki…
Kroki, z początku słabe, stają się coraz wyraźniejsze, nabierają na sile, dojrzewają w czasie i… To właśnie ma przyjść miłość. Ale żeby ją rozumieć, trzeba duchowo dojrzeć.
Jakże można mówić o pierwszej miłości w pospolitym znaczeniu słowa, gdy właśnie ta pierwsza – nie jest nią, a czymś innym, co w moim słowniku nie znajduje wyrażenia. Jeśli panu o tę „miłość w cudzysłowie” chodzi to „kochałam” się mając lat 16 w oficerze marynarki i – śmiejmy się – nawet nie wiem, jak się nazywał! A i on o tej mojej miłości nic nie wiedział. Ale jeżeli pomyślę o tej pierwszej prawdziwej – to… Właśnie nadsłuchuję i wydaje mi się, że to są kroki… A może ich echo. Nie mówmy o tym.
– A pierwszy pocałunek?
– Mój panie, pierwszy pocałunek jest albo brzydki — i w tym wypadku należy o nim czym prędzej zapomnieć, albo jest piękny, – wówczas boję się o tym mówić. Bowiem szczęście w pięknie nie znosi słów.
„Kino”
26 czerwca 1932 roku, nr 26
Ina Benita
Pierwszy raz zakochałam się w Iwanie Petrowiczu. Poznałam go w Nicei i tam, w atelier, w czasie takich zdjęć, nie-zdjęć, pocałował mnie. Noc po tym pocałunku spędziłam bezsennie. No i myślałam potem, że on się już ze mną ożeni.
– Nie chciał?
– Gorzej. Kiedy po tygodniowym bezskutecznym oczekiwaniu sama mu to powiedziałam, roześmiał się serdecznie, ucałował mnie jeszcze raz i powiedział, że trzeba poczekać, aż oboje dorośniemy.
Ładne rzeczy! Benita już dorosła. A gdzie pan jest, panie Petrowicz? Oj, coś niedobrze!…
„Kino”
3 lipca 1932 roku, nr 27
Nora Ney
A więc… Było to dość dawno temu w Rosji Miałam jedenaście lat i uczęszczałam do koedukacyjnej szkoły sowieckiej. Przy każdej takiej szkole istniała stołownia, gdzie podczas dużej przerwy spotykali się uczniowie wszystkich klas, by spożyć swój dzienny „pajok” (ćwierć funta chleba i talerz zupy). Było wtenczas w Rosji bardzo źle. Panował głód i chłód. A w stołowni było jednak tak ciepło… Lubiłam przesiadywać w głębi sali na parapecie okna, na wprost drzwi i obserwować wchodzących i wychodzących. I oto któregoś dnia, gdy jak zwykle siedziałam na swoim miejscu, wszedł… No, mój Boże, wszedł jakiś starszy gimnazista. Tylu ich wchodziło: ładnych i brzydkich. Dlaczego właśnie w owej chwili tak serce mi zabiło mocniej?..
Odtąd codziennie z bijącym sercem wchodziłam do stołowni w nadziei i z trwogą, że go zobaczę. Ale minęło kilka długich dni, – nie było go… W dzień miejsca sobie znaleźć nie mogłam, w nocy czułam jego wzrok na sobie. Postanowiłam nie chodzić do stołowni, żeby się więcej nie męczyć. Udawało mi się to tylko przez dwa dni. Na trzeci dzień znów poszłam… Wchodzę do jadłodajni, patrzę, moje miejsce jest zajęte: on siedział…
Uśmiechnął się, podszedł do mnie i powiedział, że czeka tu na mnie od dwóch dni, że przez cały czas myślał o mnie, że chce, abyśmy zostali przyjaciółmi. Miał piękne, szare oczy i jeszcze piękniejszą duszę. Miał zaledwie 16 lat, ale był doroślejszy, niż niejeden mężczyzna. Spędziliśmy ze sobą dużo drogich chwil. Opowiadał mi wiele, – tak lubiłam go słuchać… I oto pewnego dnia, gdy mi opowiadał o swojej matce i o tym, ile musiała się przez niego nacierpieć, gdy był bardzo chory, poczułam, jak łzy bez mojej woli – popłynęły mi po twarzy. Ja matki swojej nie znałam, umarła gdy miałam kilka miesięcy.
Nagle przestał mówić, objął mnie ramieniem i pocałował mocno w usta, a potem ręce moje przyłożył do swoich oczu i ust. Krew odpłynęła mi od serca i w głowie mi się zakręciło. Po chwili dopiero serce zaczęto mi walić. Czułam się dumną, że jestem już dorosłą kobietą.
Historia mojej pierwszej miłości skończyła się szybko i bardzo smutnie. Matka jego zachorowała i umarła, a on w krótce potem zaziębił się i dostał powtórnego zapalenia płuc. Po dwóch tygodniach już go nie było.
„Kino”
3 lipca 1932 roku, nr 27
Danuta Arciszewska
– Nie umiem kłamać. Jakaś tak się złożyło, że ta pierwsza miłość jest – dopiero przede mną. Wierzę, że nadejdzie, ale dotąd jej jeszcze nie spotkałam.
– A pierwszy pocałunek?
W wielkich, wyrazistych oczach widzimy lekkie zdziwienie.
– Sądzę, że jeśli nie było jeszcze pierwszej miłości…
– Więc jeszcze pani nikt nigdy nie pocałował?
– Ach, pewno, że nieraz. Choćby różne ciocie lub przed obiektywem. Ale przecież, mówimy chyba o innym pocałunku. Owszem, utkwił w mojej pamięci jeden pocałunek, ale nie bardzo ładnie znalazłam się wtedy.
– Trudno, kocha pani prawdę, więc trzeba powiedzieć…
– Boję się wyśmiania. Ale, niech już będzie. Chodziłam wtedy do piątej klasy gimnazjalnej i w czasie zabawy towarzyskiej, jakiś siódmoklasista (wielka figura!) pocałował mnie znienacka, gdy znaleźliśmy się sami w pokoju.
– Cóż się stało dalej?
– Wie pan, może lepiej już nie pytać. Ja byłam zawsze bardzo silna, i byłam oburzona… ręka mi się jakoś sama odwinęła… i…
– Rozumiem i nie zazdroszczę temu panu.
„Kino”
24 lipca 1932 roku, nr 30
Mieczysław Cybulski
– O pierwszej miłości i, co najważniejsze, o pierwszym pocałunku? Tak prosto z mostu?
– Tak jest i to bez owijania w bawełnę.
– Trudno, powiem. Gdyby pan nie poruszył lego tematu z taką rozbrajającą prostotą, powiedziałbym, że to niedyskrecja. Ale przecież wy, dziennikarze macie prawo w takich wypadkach zadawać niedyskretne pytania.
– „Niema niedyskretnych pytań, są tylko niedyskretne odpowiedzi” – powiedział Shaw.
– Przekonał mnie pan. A więc, rzecz o mojej pierwszej miłości działa się w mieścinie Kobuleti, pod Batumi, na Kaukazie. Miałem wówczas 15 lat. Codziennie rano przynosiła nam mleko młoda dziewczyna, Gruzinka…
– Mleczarka?…
– Tak, tak, mleczarka. Śliczna była jak obrazek. Miała piękne, czarne, lśniące włosy, cudowne oczy, była zgrabna, jak łania. I czyściutka, że aż się serce radowało. Pachniała lasem i świeżością zimnej wody. Ody raz przemówiłem do niej kilka miłych słówek, zobaczyłem w jej pięknych oczętach szczęście. Od tego dnia począwszy przynosiła mi codziennie kwiatki polne i kładła je na parapet okna. Zrozumiałem, że musi mnie kochać. Każde uczucie budzi — drugie, jak dźwięk – echo. Pokochałem ją i odtąd spotykaliśmy się co dzień przed krzyżem pod lasem. Płakaliśmy ze szczęścia i… nieszczęścia. Nieszczęściem naszym była różnica klas społecznych. Pewnego dnia poniósł mnie romantyzm i oświadczyłem wręcz, że postanowiłem ją porwać i uciec w szeroki świat.. Tak szczerze oboje wierzyliśmy w nasze przyszłe szczęście, że padliśmy sobie w objęcia i usta nasze zwarły się w długim pocałunku… i…
– I co?
– Po kilku dniach skończyły się wakacie i wyjechałem z powrotem do Moskwy, do gimnazjum.
Miłość skończona?
– Rozwiała się, rozpłynęła bez reszty, Zostało tylko wspomnienie…
(m. s.)
„Kino”
24 lipca 1932 roku, nr 30
Witold Conti
To była w pewnej uroczej miejscowości nad morzem Śródziemnym, gdzie spędzałem wakacje. Byłem wprawdzie wówczas jeszcze bardzo młody, ale dobrze wysportowany. Celowałem w sztuce pływania. Codziennie na plaży spotykałem panienkę, która mi się ani mniej ani więcej podobała od innych dziewcząt. Górowała nad innymi tylko lepszą klasą w pływaniu. Jakbyśmy się zmawiali, co dzień, o jednej i tej samej porze wypływaliśmy razem daleko w głąb morza, jedno obok drugiego, nie znając się zupełnie i nie rozmawiając ze sobą. Taka to była dziwna znajomość i dziwny stosunek. To „braterstwo fali” trwało dość długo, aż pewnego dnia przesądził się nasz los. Wypłynęliśmy tak daleko, że ludzie na plaży wyglądali jak dziecinne zabawki. Fala tego dnia była bardzo wysoka i rzucała nami jak piłkami. W pewnej chwili nadpłynęła szczególnie wysoka fala i swoją pienistą grzywą przykryła nas na dłuższą chwilę. Gdy wypłynąłem na powierzchnię wody, ogarnął mnie strach… Mojej nieznajomej towarzyszki nie było widać. Zebrałem wszystkie siły, „wyrwałem” w stronę, gdzie zniknęła i zobaczyłem, jak ostatkiem sił walczy o utrzymanie się na powierzchni. Podpłynąłem i chwyciłem ją za włosy… Była uratowana! Gdy stanęliśmy na twardym gruncie, padły pierwsze słowa: „Kocham panią!”. Nie odpowiedziała mi słowami, ale w oczach jej wyczytałem całą ludzką szczęśliwość… Jeszcze tego samego wieczora pocałowaliśmy się, ślubując dozgonną miłość.
– I jak się skończyła ta romantyczna przygoda, bohaterze?
– Do dziś dnia korespondujemy ze sobą, choć od owego roku nie widzieliśmy się ani razu…
(m.s.)
„Kino”
31 lipca 1932 roku, nr 31
Adam Brodzisz
Atelier. Korzystam z chwili przerwy w zdjęciach i zapraszam Brodzisza na rozmówkę do oryginalnego i „miłego” kącika: do dekoracji, wyobrażającej celę więzienną w Algierze. Siadamy na pryczy.
– Proszę mi opowiedzieć o swojej pierwszej miłości i pierwszym pocałunku.
Gwiazdor łapie się za głowę.
– Tu, w „celi więziennej” mam mówić o pierwszej miłości? Na Boga, czy to nie profanacja?
– Artysta musi umieć dostosować się do każdego tła. Zatem słucham.
W tej chwili w sąsiedniej dekoracji gramofon zagrał smętne tango. Brodzisz wyciąga rękę i wskazując w tamtą stronę mówi półszeptem:
– Muzyka! Muzyka przebudziła w moim sercu wiosnę. Miałem wówczas 14 lat i pobierałem lekcje gry fortepianowej u nauczycielki w wieku lat, no, proszę mój ówczesny wiek pomnożyć przez trzy. I to właśnie było najważniejsze, że pierwszym swoim uczuciem zapałałem do starszej, do „prawdziwej kobiety”. A grała ślicznie. Tak mi się przynajmniej wtedy zdawało. Ta muzyka, ten najpiękniejszy język wszechludzki przemówił do mego serca, do duszy najwspanialszymi słowami. I stało się: zakochałem się na zabój. I oto pewnego wieczora zimowego, gdy siedziałem obok niej przy fortepianie, serce moje przepełnione było taką tkliwością i uczuciem, że nie wytrzymałem… Objąłem ją mocno za szyję i pocałowałem w usta. Skutek był fatalny: oboje spadliśmy z krzeseł na podłogę…
– Co było dalej?
– Wymówki, gniew i koniec lekcji. Koniec pierwszej miłości.
– A dziś?
– Dziś dama ta ma lat… 52!
– Rzeczywiście, rachunek się zgadza.
(m. s.)
„Kino”
7 sierpnia 1932 roku, nr 32
Eugeniusz Bodo
Pewnego, dżdżystego dnia zaszedłem do Ziemiańskiej i oto patrzę, Bodo w towarzystwie pięknej kobiety, ze swoim ulubionym dogiem Sambo – siedzą w kąciku i mile gawędzą.
Zdecydowałem się w jednej chwili.
Serdeczne przywitanie, rozmówki o tym i tamtym, o sztuce Jim i Jill. Wreszcie podstępnie pytam:
– Musi ci być bardzo milo grać z taką czarującą partnerką, jaką jest pani Marysia Modzelewska. My z widowni zazdrościmy ci serdecznie. Łatwo jest zakochać się w tak pięknej kobiecie… A może rzeczywiście jesteś nią zajęty…
– Ależ oczywiście… że p. Modzelewska jest czarującą kobietą, ale zakochać się?…
– A czy zechcesz mi coś powiedzieć o swojej pierwszej miłości i pierwszym pocałunku?…
I tu stała się rzecz nieoczekiwana. Bodo uśmiechnął się jakoś dziwnie tajemniczo, ni to z lekka ironicznie, ni to z pobłażaniem i spojrzał na swoją towarzyszkę, która – tak mi się przynajmniej zdawało – oblała się rumieńcem. Chwilę milczał, głęboko zaciągnął się kłębem dymu, wolno wstał, najbardziej szarmanckim ruchem wskazał na swoją towarzyszkę i uroczyście rzekł:
– Oto moja pierwsza miłość!…
Po czym uśmiechnął się, ukazując dwa rzędy nieskazitelnie równych i białych zębów. Usiadł.
I od tej chwili potoczyła się :rozmowa nader wesoła, ożywiona, raz po raz przerywana srebrzystym śmiechem pięknej, młodej i przemiłej kobiety. A zdziwiony Sambo od czasu do czasu podnosił z pod stolika swój olbrzymi pysk i zdawało się, że się również uśmiecha i dzieli szczęście swojego pana.
Mile czytelniczki, czy miałem jeszcze pytać o pierwszy pocałunek?
(m. s.)
„Kino”
7 sierpnia 1932 roku, nr 32
Baśka Orwid
Nie miała szczęścia w swej pierwszej miłości – w swym pierwszym pocałunku.
Pierwszy jej ukochany, wysoki i bardzo wesoły student, wyjechał ze Lwowa i – ale tu oddajemy głos i jej samej.
– W dwa tygodnie po jego wyjeździć, gdy zaczynałam już liczyć dni dzielące nas od jago powrotu (wyjechał na miesiąc) otrzymałam nagle wiadomość, że umarł. Dostał zapalenia płuc. Był to cios straszmy i oczy sobie chyba wtedy wypłakałam. Czas. jednak wszystko łagodzi. W dwa łata później miałam już wtedy siedemnasty rok, zakochaj się we mnie marynarz – i zyskał moją wzajemność. On mnie właśnie pocałował po raz pierwszy i pocałował – na pożegnanie.
Wyjeżdżał bowiem w dłuższą podróż. Otrzymywałam listy coraz rzadsze, wreszcie zjawił się jego kolega, który mi powiedział, że mój ideał wstąpił do marynarki chińskiej. Od tego czasu słuch o nim zaginął…
„Kino”
4 września 1932 roku, nr 36
Krystyna Ankwicz
– Czy to będzie niedyskrecją, jeśli zapytam o pani pierwszą miłość?
Jakiś niezwykle mały ognik zapalił się w oczach pani Krystyny.
– Miałam wówczas 15 lat, byłam w szóstej klasie i mieszkałam iw Krakowie. Zakochałam się w studencie. Miał 22 lata, był ładny i miał romantyczne usposobienie. Wiosna w naturze, wiosna w sercu, wspólne wycieczki, zbieranie malin i miłość. I pierwszy pocałunek. Moje uczucie do tego stopnia mnie porwało i poniosło, że postanowiłam „natychmiast wyjść za mego za mąż”. O tym postanowieniu opowiedziałam rodzicom. Zamknęli mnie za karę w pokoju na 34 godzin. Płakałam, płakałam tak rzewnie, że dobre serca rodziców zmiękły. Wypuścili mnie z „kozy” i wyrazili zgodę na małżeństwo, ale dopiero po maturze.
– I?
– Po maturze wstąpiłam do szkoły dramatycznej. Studia zajęły mnie całkowicie i już nie miałam czasu… pamiętać o moje pierwszej mdłości.
(s.)
„Kino”
11 września 1932 roku, nr 37
Maria Gorczyńska
Nie byle jaką sztuką dla aktorki jest podnieść swoją urodę przy pomocy charakteryzacji. Ale jeszcze większym kunsztem jest zeszpecenie swej twarzy, gdy z natury jest naprawdę piękna.
Takiego właśnie wyczynu charakteryzacji byłem świadkiem, gdy złożyłem wizytę pani Marii Gorczyńskiej w jej garderobie teatru Narodowego, bowiem w sztuce Tajemnica zamku Leftsbury, pani Gorczyńska w dwóch aktach gra rolę szpetnej, aby w końcowym akcie przeistoczyć się w piękną kobietę, czyli w siebie samą.
Przyglądając się tej niezwykłej operacji, zapytuję mętniało:
– Czy zechciałaby mi pani powiedzieć o swojej pierwszej miłości?
Pani Gorczyńska przerwała charakteryzowanie, spojrzała na mnie dziwnie przyjemnie i odrzekła:
– Właśnie teraz ją przeżywam…
Taka odpowiedź mnie zaskoczyła i – przyznaję szczerze – zażenowała. Zacząłem tedy bełkotać:
– Nie o te mi chodzi… Nie śmiałbym… Myślę o pierwszej miłości z lat dojrzewania, o tej naprawdę pierwszej.
– Ach, o to panu chodzi! – zaśmiała się wesoło. – Miałam wtedy 15 lat i byłam na pensji w Lublinie. Do rodziców moich przyjechał gość, jak dla mnie wówczas niezwykły: ułan. Prawdziwy ułan z baczkami à la książę Józef, z szabelką i ostrogami. Ułan – legun. Ile w tym było romantyzmu! Trudno było nie zakochać się w takim panu. I tak się też stało. Ale byłam skryta i niezwykle ambitna. To też nie wyznałam mu swojego uczucia, chociażby „z obawy”, abym nie dostała kosza. Lecz nie obeszło się bez tego. Dostałam, ale kosz… kwiatów. Było to dla mnie równoznaczne z wyznaniem miłosnym. Szczęście moje nie miało granic. I w tej szczęśliwości upływał czas, aż po roku mój ułan oficjalnie oświadczył się moim rodzicom. Otrzymał błogosławieństwo i… musiał wyjechać. Czekałam tak długo, aż się niechybnie przekonałam, że moja „miłość” przeszła tak prędko, że po niej i śladu nie zostało…
– A pierwszy pocałunek?
– Nie było go wcale…
Do garderoby wszedł fryzjer, aby na kształtną głowę i piękne włosy pani Gorczyńskiej włożyć ohydną perukę. Musiałem się pożegnać.
(m. s.)
„Kino”
2 października 1932 roku, nr 40
Zula Pogorzelska kochała się w Kolumbie
– Czy można z panią trochę po rozmawiać, pani Zulejko?
– Wywiadzik?
– Am, myślę. Ot po prostu pogawędka z uroczą kobietą…
– …proszę bez kawałów.
A uśmiecha się! Hej, hej, jak się uśmiecha!
– No to rozmawiajmy.
– Rozmawiajmy.
– A o czym?
– Powiedzmy, o miłości?
– Kiedy nie znam się na tym…
– Pani wie zna się na miłości? I nigdy pani nie kochała?
– Nigdy!
– Przecież chyba musiała się pani pierwszy raz kiedyś kochać.
– To było już tak dawno, że nie pamiętam. Może sto lat tentu.
– Powiedzmy, że sto, ale kochała się pani. W kim? I jak to było? Czy były pocałunki?
– Pocałunków żadnych wie było. A kochałam się w Kolumbie.
– W kim?
– W Kolumbie. W tym panu, co to odkrył Amerykę. Naczytałam się o tym drobnym fakcie dużo i zakochałam się. Zakochałam się do tego stopnia nieprzytomnie, że również postanowiłam coś odkryć, choć jestem, podobno, kobietą.
– I co? To strasznie interesujące.
– Mieszkałam nad morzem, na Krymie i postanowiłam także odkryć nowe lądy. Niech pan sobie wyobrazi: udało mi się. Odkryłam nową wysepkę, która była podobna do zwykłej ławicy piasku. Cieszyłam się i płakałam z radości, ale to było podczas… odpływu. Po kilku godzinach „nowa ziemia nieznana” została zalana wodą, niczym Atlantyda… Rozpacz moja była wielka i „głośnym echem rozniosła się po całym świecie”. Dostałam nawet dużo listów z wyrazami ubolewania.
– A dziś? Czy otrzymuje pani dużo listów od swoich wielbicieli?
– Przeszło więcej. Może dwieście, a może dziesięć dziennie.
– O czym piszą?
– Że jestem boska, „słodka”, czarująca i żebym pożyczyła 20 złotych.
– Wszyscy?
– Nie, niektórzy proszą o… 30 złotych.
– Odpowiada pani na listy?
– Na takie nie, bo musiałabym być milionerką.
– A co by pani zrobiła, gdyby została milionerką?
– Zmieniłabym nazwisko i mieszkanie.
– A listy matrymonialne?
– A tak! Pewien poczciwy Czech widział moją fotografię w jakimś paśmie w Pradze i zapałał do mnie takim uczuciem, że postanowił ożenić się ze mną. Nie do wiary, prawda? A jednak tak było. Był z zawodu froterem i ofiarował mi swoje usługi…
– Jako froter?
– Nie, jako mąż-froter. I na zabezpieczenie, że sumiennie będzie się wywiązywał ze swoich obowiązków, gotów był złożyć kaucję w wysokości 6000 koron.
– A na prośby o nadesłanie fotografii odpowiada pani?
– „Fotki” się mówi, mój panie, fotki! To milutkie słówko. Nie zawsze odpowiadam, bo z kolei musiałabym wyjść za mąż za fotografa. I o co pan jeszcze zapyta?
– O nic, ale ale sama zechce mi coś powiedzieć.
– Chętnie: fejo!
– Kto?
– Pan!
I rozmowa się urwała.
„Fejo” – to najmilsze słówko pani Zuli. Używa go przy każdej okazji, dla wyrażenia wszelakiego uczucia: sympatii, miłości, pogardy, lekceważenia i Bóg raczy wiedzieć, czego jeszcze. Oczywiście wszystko zależy od tonu. Minie powiedziała „fejo” w tomie jak najbardziej przyjaznym.
(m. s.)
„Kino”
7 października 1932 roku, nr 41
Adolf Dymsza
Gdy postanowiłem z Dodkiem Dymszą, „winegretem i dziwakiem” porozmawiać na temat jego pierwszej miłości i pierwszego pocałunku, spodziewałem się usłyszeć coś bardzo zabawnego, wręcz groteskowego, gdy tymczasem zdziwiony zostałem opowieścią sentymentalną, pełną tkliwości i bardzo romantyczną. Zawsze tak bywa: wielcy wesołkowie mają serce pełne najszlachetniejszego sentymentalizmu. Proszę posłuchać.
– Było to tak – rozpoczął swoje opowiadanie p. Dymsza w tonie poważnym. – Miałem 16 lat, gdy prócz szkoły średniej uczęszczałem ponad to na kursy rysunkowo-techniczne. I kursy te mieściły się w gmachu, w którym była również wieczorowa szkoła żeńska ogólnokształcąca. Po dwóch stronach długiego korytarza znajdowały się drzwi, o dużych, przezroczystych szybach, tak że z korytarza można było obserwować całą klasę. W jednej z nich, na długiej ławce siedziała dziewczyna niezwykłej urody. Nie będę usiłował opisać jej piękna, – dość, że była bardzo urocza i – co jest najważniejsze – mnie się podobała do tego stopnia, że się w niej zakochałem. Ale w tej mojej miłości działała jakaś tajemnicza siła, bowiem ilekroć wyczekiwałem na nią na ulicy przed szkołą, nigdy nie mogłem jej zobaczyć. To mnie zmusiło zmienić dotychczasową taktykę wobec niej, taktykę, która sprowadzała się jedynie do obserwacji i posyłania najmilszych uśmiechów, i zacząłem być agresywny. Próbowałem wyrazem twarzy, grymasami i rękami dać jej do zrozumienia, że pragnę z nią porozmawiać. Ale moje usiłowania wywołały wręcz odwrotny statek, gdyż dziewczynę zawsze pobudzałem do śmiechu. Widocznie moja gestykulacja i mimika była nazbyt komiczna. Tak minął duży kawał czasu, aż się doczekałem. Ale nie z jej zgodą. Postanowiłem wytrwać pod szkołą, choćby do białego dnia, aby tylko ją ujrzeć. I stało się. Panna Marysia, jak się potem dowiedziałem, wyszła i… To co zobaczyłem przyprawiło mnie o zawrót głowy. Zobaczyłem małą, 1 m. 60 wysokości i – niechaj mi wybaczona będzie szczerość – pokraczną dziewczynę, o krzywych, wskutek angielskiej choroby wykoślawionych nogach…
– Jakże się pan znalazł wobec takiej sytuacji?
– Choć mi w głowie kołowało, podszedłem jednak do niej, aby nie sprawić dziewczynie przykrości i naprędce zredagowałem jakąś bajkę o zakładzie, czy o czymś podobnym. Odprowadziłem ją do domu, a droga wydawała mi się bez końca, jak niedola ludzka.
– A pierwszy pocałunek?
– Panie, z takimi nogami? Chciałbym pana zobaczyć w takiej sytuacji.
Miał rację.
(s.)
„Kino”
16 października 1932 roku, nr 42
Lli Zielińska
– Pierwsza miłość i pierwszy pocałunek? – O, na to trzeba odbyć małą podróż w czasie, w daleką krainę wspomnień.
Było to damo, bardzo dawno gdy byłam jeszcze podlotkiem.
Dziwi to zapewne pana, ale kobieta, nawet będąc dzieckiem już posiada pierwsze symptomy tego uczucia, które później kieruje jej duszą i ciałem. Dla nas zagadnienie miłości jest zagadnieniem życia. Miłość, bez względu na czy odnosi się do dziecka, męża czy kochanka jest zasadniczą treścią naszego bytu. Dlatego małe dziewczynki kochają zawsze lalki, a często… chłopców. Ja zakochałam się w chłopcu, którego uważałam za „bardzo dorosłego” bo był już w siódmej klasie. Niestety, on patrzeć na mnie nie chciał. A ku memu ciężkiemu utrapieniu stale asystował pewnej mężatce, która miała około trzydziestki. Aż pewnego dnia dowiedziałam się strasznej nowiny. Mój wyśniony szedł na front ukraiński na odsiecz Lwowa.
Były to dni niezapomnianego entuzjazmu. Dla wszystkich istnieli tylko młodzi bohaterowie, a na dzieci nie zwracano uwagi, chociaż niejedno dziewczyńskie serce tłukło się jak ptak w klatce.
Pamiętam jak muzyka grała ich piosenkę „rozkwitały pęki białych róż”… Mojego wyśnionego żegnali uroczyście i serdecznie. Ludzie obcy padali sobie w objęcia, więc nikt się nie zdziwił, gdy mała dziewczynka, cała purpurowa z przejęcia, ośmieliła się go pocałować. Uścisnął mnie serdecznie i żegnał się z innymi.
A ja? Ile to wówczas myśli tłukło się w małej główce. Co wieczór modliłam się za niego i ślubowałam czekać choćby się wojna miała ciągnąć lat trzydzieści. Niestety, było to zbyteczne. Bo już w parę tygodni nadeszła wiadomość, że zginął. Pozostał na polu chwały.
Moją miłość i pierwszy pocałunek zachowałam na długo w pamięci, tylko już nigdy nie mogłam słuchać „białych róż”, bo serce mi się dziwnie ściskało.
Ale z czasem i to zmalało, a zresztą – dziś tej melodii już nikt nie pamięta.